Migracja celebrytów do polityki to scenariusz stary jak świat. Nic tak w końcu nie wyrabia twardego elektoratu, jak regularne pokazywanie się w telewizji. Zatem, gdy w grudniu 2019 Szymon Hołownia ogłosił swój start w wyborach prezydenckich, niewielu wydawało się zaskoczonych. Może jedynie rozbawionych, że to właśnie niższy kolega Marcina Prokopa starać się będzie o najwyższy urząd w państwie. Ambicje polityczne gwiazdora "Mam Talent", pomimo przegranych wyborów, nie ostygły i dziś z pełną powagą możemy nazwać go politykiem. I choć jego "kościółkowy" wizerunek wywołuje słusznie skrajne emocje, to jego wielki debiut w polskim Sejmie należy ocenić wyłącznie pozytywnie. Hołownia został wybrany na Marszałka Sejmu i jego pierwsze godziny w tej roli okazały się najbardziej fascynującym reality-show, które przyszło nam oglądać. Skandowanie "masz talent!" z sali, konfrontacja z Jarosławem Kaczyńskim i cytowanie regulaminu jak na prawdziwego prymusa przystało - na naszych oczach być może narodziła się być może postać, która przywróci szacunek całej sejmowej instytucji.
Rzucanie w twarz Hołowni jego telewizyjnej przyszłości to pójście na skróty, szczególnie, jeśli robi to np. skompromitowana Dominika Figurska. Czy rzeczywiście marna aktoreczka tak doniosłych produkcji telewizyjnych, jak "Zostać miss" czy "M jak Miłość", mająca na koncie chyba najbardziej publiczny pokaz niewierności w historii polskiego show-biznesu, ma prawo w ogóle podnieść kamień? Przyznaję, mnie też ten cały transfer Szymona do polityki momentami bawił, ale to mówi wiele o jej stanie, gdy to właśnie on zdaje się być ostatnią nadzieję na utrzymanie cywilizowanych standardów w Sejmie. Żeby jeszcze tylko w tych regulaminach napisanych nie ręką boga, a człowieka, doczytał, że kobiety mogą decydować o swoim ciele i nie potrzebują smutnych panów w garniturach, którzy na to pozwolą lub nie, to naprawdę wcisnąłbym ten złoty przycisk. Nie traćmy jednak nadziei, show-biznes już nie takie historie i metamorfozy widział, a w końcu błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli…
A skoro o transferach mowa, to zdarzają się i niewypały, bo tylko w ten sposób można określić pierwsze miesiące panowania Edwarda Miszczaka w Polsacie. Nad uznawanym niegdyś za telewizyjną wyrocznię dyrektorem zbierają się ciemne chmury i nic dziwnego - Miszczak zdaje się podejmować złe decyzje jedna za drugą. Gdzie podziała się boska ręka Edwarda? Jedno to podejmować kontrowersyjne decyzje w stylu odsunięcia Katarzyny Dowbor od prowadzenia show "Nasz nowy dom", drugie to nie obronić ich wynikami oglądalności, a te, delikatnie mówiąc, są mocno poniżej oczekiwań.
Spodziewaliśmy się wszyscy efektownych zakupów gwiazd z TVN, wielkich show i powiewu świeżości w jarmarcznej, polsatowskiej rzeczywistości, a dostaliśmy jedno wielkie nic. Jeśli dołożyć do tego plotki o ograniczeniu kompetencji Miszczaka w decyzyjności co do wiosennej ramówki stacji i potwierdzenie, że nie zobaczymy w niej nowego "Tańca z gwiazdami"… Czy jesteśmy świadkami upadku jednej z najbardziej znaczących postaci mediów ostatniego ćwierćwiecza? Smutny byłby to koniec, więc miejmy nadzieję, że pan Edward ma jeszcze jakiegoś asa w rękawie, którym nie będzie Filip Chajzer.
ZOBACZ: TYLKO NA PUDELKU: Media donoszą, że Polsat odsuwa Edwarda Miszczaka. Rzecznik stacji zabrał głos
Asem w rękawie i stuprocentowym wiralem zdaje się być temat pieniędzy. Od kilku tygodni, ilekroć Żurnalista w swoich podcastach zapyta znanych i lubianych o ich wymarzony miesięczny budżet, informacja ta staje się najgorętszym kąskiem dla portali plotkarskich i tysięcy internautów. Powoli staje się to już zbyt przewidywalne, aby było ekscytujący, ale rozbijmy to na części pierwszy. Pada pytanie o kwotę, która pozwala osobie sławnej i bogatej, na przeżycie miesiąca na dotychczasowym poziomie. W odpowiedzi słyszymy kwoty rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych, co jest następnie szeroko krytykowane. Ofiarą tego prostego wytrychu padła ostatnio Anna Wendzikowska, która bez mrugnięcia okiem przyznała, że w jej przypadku to 50 tysięcy złotych. I teraz tak: obserwujemy, czytamy i fascynujemy się życiem zamożnych celebrytek. Klikamy w artykuły o ich drogich torebkach, zdjęciach z kolejnych ekskluzywnych wakacji i czytamy o niebotycznych zarobkach. Skąd zatem to zdziwienie i oburzenie, że te same osoby wydają miesięcznie tyle, ile niejeden z nas zarabia przez cały rok?
Odrębna dyskusja to pytanie, czy rozmowa o pieniądzach i rzucanie takimi kwotami w czasach globalnego kryzysu jest w dobrym tonie, a może oznacza jakieś braki w szeroko pojętej wrażliwości, ale statystyki klikalności nie kłamią - my chcemy to wiedzieć. Czyżby tylko po to, żeby potem wylać z siebie frustracje, że ci, którym tych pieniędzy i zainteresowania napędzamy, faktycznie te pieniądze wydają? Brzmi jak podręcznikowa definicja toksycznej relacji, ale czy to nie cała esencja show-biznesu? Zdrowych emocji to tutaj szukać na próżno..