Nie ma najmniejszego sensu wieszać psów na Lunie, chyba, że chcemy ją winić za samą chęć udziału w największym muzycznym widowisku w Europie. Jako nasza reprezentantka zrobiła wszystko, co było w jej mocy, a nawet więcej - przygotowała wpadający w ucho utwór, wzięła udział w licznych przedsięwzięciach promocyjnych, świetnie prezentowała się podczas spotkań z mediami i, czego nie byliśmy często świadkami w 30-letniej historii naszych eurowizyjnych występów, zaproponowała widzom wizualny spektakl na miarę rekinów tego konkursu. Zabrakło tylko i aż doświadczenia scenicznego, a złośliwi mogą nawet powiedzieć, że głosu. Ale o tym, że Luna nie jest najsilniejszą wokalistką i obycia z dużymi scenami wiedzieliśmy od początku, zdawali sobie też z tego doskonale sprawę jurorzy, którzy wytypowali ją jako naszą reprezentantkę w bardziej niż niedoskonałym procesie wewnętrznych preselekcji.
Ktoś bowiem w Telewizji Polskiej uznał, że skoro Eurowizja to (w teorii) konkurs piosenki, to wyboru powinno się dokonać jedynie na podstawie przesłanych utworów. Kto by tam się zastanawiał, czy aspirujący do występu przed 100 milionami widzów artyści potrafią wykonać go na żywo, czy są dość doświadczeni, by stanąć przed takim wyzwaniem i mają w ogóle jakikolwiek pomysł, aby zwrócić na siebie oczy całej Europy? Jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, czy to aby na pewno była dobra strategia, to teraz zostały chyba ostatecznie rozwiane i optymista mógłby powiedzieć: wyciągniemy wnioski i za rok już na pewno nie powtórzymy tego samego błędu! Niestety, historia naszych eurowizyjnych podbojów pokazuje, że albo nie uczymy się absolutnie niczego, albo sukces na tej konkretnej imprezie nie jest nam po prostu pisany.
ZOBACZ: Eurowizja 2024. Kamera uchwyciła emocjonalną reakcję Luny po wynikach. Polały się łzy (WIDEO)
Spektakularny występ w 1994 roku i 2. miejsce Edyty Górniak rozbudziły apetyty Polaków na to, żeby faktycznie tę Eurowizję kiedyś wygrać albo przynajmniej zbliżyć się do tego historycznego wyniku. TVP, czemu nie można odebrać logiki, decydowała się w kolejnych latach na powtórzenie sprawdzonej formuły i wysyłaniu na Eurowizję młodych, dopiero co debiutujących, ale piekielnie utalentowanych artystek odnoszących pierwsze sukcesy na krajowych scenach. W 1995 reprezentowała nas Justyna Steczkowska, a rok później Kasia Kowalska. Utalentowane, ale nieopierzone jeszcze wokalistki nie zdały egzaminu, zajmując kolejno 18. i 15. miejsce, choć głównym winowajcą był tutaj wybór mało przebojowego repertuaru. A mówimy tutaj o czasach, gdzie Eurowizja była faktycznie jeszcze konkursem piosenki, gdzie oceniano przede wszystkim walory artystyczne i wokalne. Niezadowalające wyniki zmusiły Telewizję Polską do refleksji i kombinowania z formułą, według której wyłaniano reprezentanta - stawiano m.in. na wewnętrzne eliminacje i wybór spośród nadesłanych zgłoszeń lub, jak w 1999 roku, w pierwszej kolejności powstał konkursowy utwór, a dopiero później szukano wykonawcy, który mógłby zaprezentować go na scenie. Skutek był równie mierny, pomimo tego, że wysyłaliśmy znane i popularne nazwiska: Mietek Szcześniak czy zespół Sixteen. Prawdopodobnie nikt tego nie pamięta, być może nawet sama zainteresowana, ale na Eurowizji wystąpiła również… Anna Maria Jopek. W 1997 roku zajęła w Dublinie 11. miejsce, czego nie odbierano wówczas jako spektakularnego sukcesu, a dziś przecież wzięlibyśmy taki wynik z pocałowaniem w rękę.
Lata 2000 to kolejne próby, publiczne preselekcje z uwzględnieniem głosów widzów i demokratyzacja całego procesu. Pierwsza taka próba w 2003 roku okazała się strzałem w dziesiątkę - na Eurowizję pojechał będący u szczytu sławy zespół Ich Troje, a Wiśniewski i spółka doskonale wpisali się w formułę konkursu, który na przestrzeni lat ewoluował i poszedł w stronę efektownego show. "Keine Grenzen" zapewnił Polsce wysokie 7. miejsce i na nowo rozbudził nadzieje Polaków, że po latach porażek znowu możemy sięgać gwiazd, a wszystko po to, żeby podczas kolejnych edycji zaliczać… kompletny blamaż Blue Cafe, ponownie Ich Troje, The Jet Set, Isis Gee, Ivan i Delfin, chórzystki z "Jaka To Melodia" - już sama ta wyliczanka brzmi śmiesznie, więc lepiej o tym wszystkim zapomnieć. W ostatnich latach bywało różnie, a prawdziwie świetny wynik zagwarantował Polsce jedynie Michał Szpak, czarując Europę swoim głosem i charyzmą w 2016, co zapewniło mu 8. miejsce.
Odpowiedni wybór reprezentanta i piosenki to jedno, ale Eurowizja rządzi się swoimi prawami i pewnych rzeczy po prostu nie przeskoczymy. Przede wszystkim, to mocno upolityczniony konkurs, gdzie wpływ na głosowanie ma nie tylko obiektywna ocena proponowanych utworów, ale i wzajemne animozje czy sympatie między poszczególnymi krajami. Polska z jakiegoś powodu nie może liczyć nawet na przychylność swoich sąsiadów. Sam konkurs to żywy organizm, który cały czas się zmienia. Przyjęło się, że Eurowizja to tylko show, a przepisem na sukces jest przede wszystkim oryginalny wizerunek czy wyśmiewane przez niedzielnych widzów dziwactwo (vide przywoływana od dekady "kobieta z brodą" Conchita Wurst), ale na ten moment to już bardziej krzywdzący stereotyp niż rzeczywistość. Świetna kompozycja ma szansę obronić się i bez efektownej oprawy, ale fajerwerki na scenie nie wynagrodzą już słabego utworu czy kulejącego wokalu. Przekonaliśmy się zresztą o tym wielokrotnie - Michał Szpak mógł pomarzyć o stagingu Luny, a mimo to, zachwycił. Cleo z "My Słowianie" miała i show, i wokal, ale - nie odbierając mu przebojowości - dość prymitywny i zbyt regionalnie brzmiący utwór niemający żadnych szans u jurorów. Trzeba bowiem nakarmić dwa wilki - jeden chce dobrej piosenki, drugi występu, który porwie publiczność przed telewizorami. Czegokolwiek nie próbujemy, oba zazwyczaj po naszych występach zostają głodne.
Wysyłanie niedoświadczonych debiutantów, niedoinwestowana produkcja sceniczna, słabe kompozycje, prywatne animozje wpływające na wyniki preselekcji - lista eurowizyjnych grzechów Polski jest bardzo długa. Podstawowym błędem wydaje się jednak upór Telewizji Polskiej, niezależnie od władzy i aktualnego dyrektorstwa, w wysyłaniu na konkurs artystów, którzy nie mają wsparcia rodzimej publiczności. Owszem, o naszym wyniku decydują ostatecznie inne kraje, ale jeśli my sami, w najlepszym wypadku, podchodzimy do naszych reprezentantów z całkowitą obojętnością, a w najgorszym obrzucamy ich błotem w sieci, to jakim cudem ktokolwiek inny ma się nimi nagle zachwycić? Recepta na sukces wydaje się więc dziecinnie prosta - na Eurowizję wysyłamy (my - publiczność w drodze głosowania) utalentowaną gwiazdę z dobrą piosenką i budżetem na występ. Wówczas szukanie winowajców będzie nawet nie tyle prostsze, co może zupełnie niepotrzebne, bo doczekamy się upragnionego podium. Macie już swoje typy?