Dorota Szelągowska od jakiegoś czasu dzieli życie między Polską a Hiszpanią. Celebrytka sprawiła sobie nieruchomość w urokliwym regionie Costa del Sol, który to zdążyła już poznać jak własną kieszeń. 44-latka przeniosła się na kilka miesięcy do nowego lokum, zabierając ze sobą córkę i ukochanego. Można odnieść wrażenie, że od przeprowadzki do Andaluzji aktywność celebrytki w mediach społecznościowych tylko przybrała na sile.
Gdy nie ukazuje sielskich widoczków, albo nie wdaje się w utarczki słowne z hejterkami, Szelągowska skwapliwie dzieli się różnej maści przemyśleniami, których ma obecnie sporo. Okazuje się, że ostatnie tygodnie nie oszczędzały gwiazdy TVN...
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Ze swoich najświeższych bolączek Dorota zwierzyła się na łamach najnowszego numeru "Wysokich Obcasów". Matka dwójki dzieci z goryczą przyznała, że nawet przebywanie w słonecznej Hiszpanii nie jest w stanie ukoić trosk, z którymi się obecnie zmaga.
Ostatni miesiąc był beznadziejny - zaczęła. I piszę to z Hiszpanii, siedząc na tarasie z widokiem na morze, gdzie ustawiłam sobie biurko i kieliszek zimnej cavy. Było dużo złych rzeczy, nerwów, chorób wśród bliskich, niepotrzebnych emocji, zawodów i trudnych decyzji, nie mówiąc już o powodziowej tragedii kilkudziesięciu tysięcy Polaków, w tym mojej rodziny. (...) Zła jesień po prostu i ja się jej wcale nie spodziewałam. Zawsze, jak się tak wali, to zastanawiam się dlaczego. Bo przecież to nie może być przypadek.
Gwiazda programu "Totalne remonty Szelągowskiej" w przeszłości niejednokrotnie powtarzała, że nie wierzy w utarty slogan "Bóg tak chciał", którym wiele osób stara się tłumaczyć trudne zdarzenia z codzienności.
Pewnie się domyślacie, że nie jest mi po drodze z wizją świata, w którym "Bóg tak chciał" - ciągnęła. Wzięłam to w cudzysłów, bo nie chodzi mi o to, że Bóg chciał czegokolwiek – umówmy się, że jeśli istnieje, to na pewno czegoś chce. Mnie chodzi o to, że "tak chciał", czyli żeby ktoś umarł, zdradził, zachorował, albo przyszła powódź i inne nieszczęścia. No i ja wcale nie uważam, żeby Bóg chciał czegoś takiego, szczególnie, że jeśli jest, to jest dobry. No to skoro nie Bóg, to co? - dopytywała. Ja też tak myślałam, ale zmieniłam zdanie. Bo do tego, żeby coś było po coś albo zupełnie po nic, potrzebny jest człowiek. (...) A taki rak na przykład wcale nie jest po coś, a cierpienie nie uszlachetnia – powiedziało mi to już kilka chorujących osób.
Pisząc o perturbacjach w życiu osobistym, Dorota wolała nie wdawać się w szczegóły. Zdradziła jedynie, że chodzi o chorobę nowotworową, z którą zmaga się ktoś z jej bliskich.
Ale to nie znaczy, że nie wzięły z choroby tego, co mogły. Często to były całkiem dobre rzeczy. Natomiast jakby mogły wybrać, czy mieć tego raka, czy nie, to zaufajcie mi, wybrałyby życie bez tej "drogocennej lekcji". (...) Byle do świąt - dodała na koniec.