Wydawało się, że wszyscy możemy odetchnąć z ulgą. Księżna Kate została odnaleziona - na pierwszy rzut oka cała i zdrowa, uśmiechnięta i dźwigająca torbę, pomimo niedawno przebytej operacji brzucha. Jeśli ktokolwiek z PR-owców brytyjskiej rodziny królewskiej spodziewał się jednak, że słabej jakości zdjęcia Kate i Williama "przyłapanych" na straganie uciszą plotki i teorie spiskowe wokół jej "zaginięcia", to grubo się pomylił. Mieliśmy do czynienia z klasycznym efektem kuli śnieżnej, która długo nie mogła się zatrzymać. Fiksacja na punkcie Kate sięgnęła już mocno niezdrowego zenitu. Macki brytyjskich tabloidów dosięgnęły pracowników placówki, w której księżna była operowana i, zero zaskoczenia, doszło do próby kradzieży poufnych informacji na temat przebiegu jej leczenia. Nie powinno to robić na nikim wrażenia, bo tamtejsze bulwarówki mają długą historię nieetycznego pozyskiwania materiałów, m.in. przez instalowane nielegalnie podsłuchy.
Histeria i coraz bardziej fantazyjne plotki zmusiły Kate do wydania oświadczenia, którego nikt się nie spodziewał. Księżna wyznała, że choruje na raka i ma już za sobą pierwsze sesje prewencyjnej chemioterapii. Nie poznaliśmy więcej szczegółów, ale tym już zapewne (i niestety!) zajmie się brytyjska prasa - możemy spodziewać się dramatycznych nagłówków, wypowiedzi ekspertów i lekarzy, nie wyłączając z tego funeralnych dywagacji. Granica w tym przypadku nie istnieje. Jeśli krajowe media uszanują swoją przyszłą królową, będziemy mogli mówić o wielkiej niespodziance.
Paradoksalnie, ta niekończąca się opowieść w jakiś sposób potwierdza to, na co od dawna uskarżają się Harry i Meghan. Że plotka raz rzucona w eter będzie wracać jak bumerang i szeroko pojęta "prawda" nigdy nie będzie najważniejsza. Liczy się historia, rekordowe ilości wyświetleń artykuł i sprzedane gazety, a to organizmy, które będą w wiecznym ruchu. Sieć już zdążyły obiec teorie spiskowe mówiące o tym, że nagranie Kate zostało wygenerowane przez sztuczną inteligencję, że Pałac nadal coś ukrywa i nie znamy całej prawdy. A w tym wszystkim jest kobieta, która poważnie choruje. Wyobraźcie sobie być taką bezwiedną bohaterką wytworów masowej wyobraźni - nagle te wszystkie pieniądze, tiary i balowe suknie brzmią już mniej ekscytującą. Ale czego nie zrobi się dla korony…
Kate nie jest jednak jedyną znaną kobietą, nad której losem ostatnio się pochyliliśmy. W podobnej atmosferze troski i kolektywnego zamartwiania się znalazła się również żona Kanyego Westa. Kontrowersyjny raper udowodnił już wielokrotnie, że traktuje swoje partnerki jak żywe lalki Barbie, które stylizuje sumiennie na każde jedno wyjście i paraduje z nimi po ulicach jak z wystawowymi pieskami. I o ile absurdalne kreacje Kim Kardashian budziły raczej uśmiech politowania i były kwitowane metką "ofiary mody", o tyle w przypadku Bianki Censori mamy raczej do czynienia z ofiarą fetyszysty, który najwyraźniej czerpie przyjemność z pokazywania swojej rozebranej żony publicznie. Zdjęcia Censori, gdzie, jak na ironię jej nazwiska, próbuje zakrywać swoje intymne miejsca telefonem czy torebką, są co najmniej niepokojące i nasza percepcja jest daleko od postrzegania tej sytuacji jako próby zwrócenia na siebie uwagi czy jakiekolwiek "fashion statementu". Nie brakuje głosów, że żona Westa potrzebuje pomocy i ciężko się tutaj nie zgodzić, choć wypada mieć chyba nadzieję, że jedynie stylisty, a nie służb mających ją uwolnić z rąk zamroczonego rzekomym geniuszem męża.
Tymczasem jesteśmy świadkami medialnego renesansu Anny Muchy. Być może nieco starsi czytelnicy Pudelka pamiętają, że aktorka była swego czasu naczelną skandalistką Rzeczpospolitej i to głównie za sprawą swojego niewyparzonego języka. Bezkompromisowymi wypowiedziami raczyła nie tylko gazety i media, ale i internautów, którzy mogli zaczytywać się w jej popularnym blogu. A tam sobie nigdy nie żałowała, komentując rzeczywistość od show-biznesu na prawie do aborcji kończąc. Szczerze mówiąc, za taką Anią trochę tęskniliśmy. Szczęśliwie, angaż Muchy do nowego formatu "Czas na show! Drag Me Out" zafundował jej powrót do mainstreamu, a jego promocja przypomniała nam za co niektórzy ją uwielbiają, a inni najchętniej pozbawiliby ją pracy w jakiejkolwiek telewizji czyli bezkompromisowe wypowiedzi i szczerość, która może imponować, boleć lub irytować.
Jednym z poirytowanych będzie z pewnością Agustin Egurrola. W najnowszym wywiadzie, którego Mucha udzieliła Michałowi Misiorkowi z Plejady, gwiazda zdradziła kulisy jej niegdysiejszej przygody z programem "You Can Dance", gdzie w roli jurorki zastąpiła Weronikę Marczuk. Z intratną fuchą pożegnała się nieprzypadkowo już po jednym sezonie, a we wspomnianej rozmowie obnażyła system tanecznego show, bez ogródek przyznając, że najzdolniejsi tancerze trafiali pod opiekę Agustina, a część uczestników była już zawodowcami, którzy wyszli z jego szkoły. Mucha nie powiedziała tu niczego, czego nie słyszeliśmy w kuluarach już od lat, ale miło mieć to w końcu na papierze. Nie omieszkała też nie uderzyć w Telewizję Publiczną, która starała się cenzurować jej feministyczne poglądy, gdy jurorowała w "Dance Dance Dance".
Powtórzę się - tęskniliśmy.
A w międzyczasie radośnie sobie podśpiewuje podczas karaoke w jednym z klubów LGBT+ w Warszawie. To się nazywa prawdziwy powrót do formy!
ZOBACZ: Anna Mucha SZALEJE w klubie LGBT. Zaśpiewała na karaoke hit Violetty Villas. Udany wykon? (WIDEO)