Dobiegła końca kolejna edycja reality-show "Ślub od pierwszego wejrzenia", który zyskał popularność dzięki absurdalnej formule. Nic bowiem nie przyciągnie przed ekrany widzów bardziej niż obietnica śledzenia losów przypadków ludzi chcących powiedzieć sakramentalne "tak" kompletnie obcej osobie. To gotowy przepis na efektowną kraksę i komedię pomyłek, a dla tych bardziej wrażliwych i romantycznych, próba potwierdzenia tego, że miłość może faktycznie przyjść znienacka. Tym razem jednak wielki finał TVN-owskiego show srogo rozsierdził fanów, bo wszystkie zawarte w programie małżeństwa zakończyły się rozwodami. Najwięcej pomyj wylało się na głowy ekspertek odpowiedzialnych za dobranie, przynajmniej w teorii, najbardziej zgodnych par. Rozwody, a także liczne nieporozumienia jeszcze w trakcie trwania programu, nie wystawiły im najlepszego świadectwa i internauci domagają się wręcz usunięcia ich z kolejnych edycji i zastąpienia kimś bardziej "wykwalifikowanym".
Stacja nie ma jednak żadnego interesu w tym, aby zestawione przez ekspertki pary okazywały się "połączeniem dusz", a ślub z dopiero co poznanym człowiekiem miał być początkiem pięknej historii o miłości. To się nikomu nie kalkuluje, a osoby zgłaszające się do "Ślubu od pierwszego wejrzenia", niezależnie od tego, czy robią to z desperacji, naiwności czy wyrachowania, są tylko mięsem armatnim w rękach walczących o oglądalność reżyserów i producentów. A dla tych liczą się jedynie wysokie słupki oglądalności.
Dożyliśmy czasów poważnego zidiocenia formatów rozrywkowych i wywołujące niegdyś skandale programy na tle dzisiejszych produkcji wypadają blado. "Ślub od pierwszego wejrzenia" nie jest żadnym ciekawym telewizyjnym eksperymentem, to policzek w twarz dla tych, dla których instytucja małżeństwa cokolwiek jeszcze znaczy. I to w kraju, gdzie dziesiątki (jeśli nie setki) tysięcy jednopłciowych par nie mogą doprosić się kolejnych rządów o choćby związki partnerskie, a politycy prześcigają się w pomysłach, jak jeszcze bardziej odrzeć ich z godności. Z jednej strony słyszymy powtarzane przez konserwatystów banialuki o świętości małżeństwa czy jego szczególnej ochronie zapewnianej przez polską Konstytucję, a z drugiej wygodnie rozsiadamy się na kanapie, żeby obejrzeć jak wielka korporacja robi sobie z niej (i z nas) nieśmieszne żarty. "Warsaw Shore" wydaje się przy tym popisem smaku, klasy i elegancji.
Od smaku, klasy i elegancji ciężko może przejść do kolejnego wydarzenia ostatniego tygodnia, ale już na hasło "odzieranie z godności" coś nam podpowiada "ciepło, ciepło". Polskich celebrytów można podzielić na dwie kategorie: tych, którzy mają przyjaciół, którym mogą się wygadać i tych, którzy publiczną wiwisekcję swoich emocji i związków fundują nam w podkaście Żurnalisty. Kozetkę w jego studiu szczególnie upodobała sobie Blanka Lipińska. Znana pisarka gości tam regularnie, nie zawsze sama - towarzyszyła jej już mama, a teraz przyszedł czas na ukochanego Pawła Baryłę. Ktokolwiek poddał się torturom obejrzenia 90-minutowego materiału z ich udziałem, ten wie doskonale, co to znaczy dyskomfort. W rozmowie poruszono m.in. kwestię dysproporcji zarobków pomiędzy Blanką a Pawłem, która, jak się dowiedzieliśmy, "jest ciężka", gdy tym mniej zarabiającym partnerem jest facet. Baryła przyznał też, że spośród wielu atutów Lipińskiej, jej walory wizualne nie były tym, co go do niej przyciągnęło. Ot, rozmowa dwóch ptaszków spijających sobie z dzióbków.
Każdy, kto godzi się na tak uwłaczające formy autopromocji, musi się oczywiście liczyć z tym, że niezależnie od zapewnień i wielkich słów, które padną w rozmowie, internauci wyciągną z niej swoje wnioski. Jeśli wykładasz na stół flaki, ktoś się skrzywi i nie ma od tego ucieczki, a powodów, żeby skrzywić się w trakcie tego wywiadu było wiele. Wystawianie na ocenę swojego związku, dynamiki panującej między partnerami, mniej lub bardziej intymnych zwrotów, które po emisji już nie będą tylko "wasze", a potem oczywiście zdziwienie w social mediach, że ludzie sobie coś "interpretują". Blanka, jak to Blanka, jak zwykle urocza i uzbrojona w niskich lotów sarkazm i wulgaryzmy ruszyła do walki z niepochlebnymi komentarzami, kontynuując swoją ambitną misję przekonania wszystkich, że jest szczęśliwa, kochana i w ogóle niesfrustrowana tym, że ludzie niespecjalnie w to wierzą. Obawiamy się, że z kolejnymi takimi wywiadami i działalnością w social mediach, grono szanownie nieprzekonanych będzie się tylko powiększać.
Żeby nie było, dostrzegamy też piękno, dobroć i pozytywne wibracje. Miniony tydzień przyniósł nam najgłośniejsze pojednanie na ziemiach polskich od czasu uścisku dłoni Tadeusza Mazowieckiego i Helmuta Kohla w 1989. Tym razem, po latach wzajemnych złośliwości i niewybrednych komentarzy, znak pokoju przekazały sobie Doda i Edyta Górniak. Obie panie spotkały się za kulisami finału "Tańca z Gwiazdami", gdzie doszło do freestyle’owego wybaczenia sobie dawnych ran. Tym samym, jedyny oczywisty powód, dla którego mógłby zostać przywrócony program "Wybacz mi" Anny Maruszeczko, stracił na aktualności.
Zobacz: Niemożliwe stało się możliwe. Doda i Edyta Górniak POGODZIŁY SIĘ podczas finału "Tańca z Gwiazdami"
Początkowo miał to być tylko kulturalny uścisk ręki, z którego inicjatywą wyszła Rabczewska, ale natchniona magią zbliżających się świąt Górniak uczyniła z tego dużo wznioślejszy moment, o którym polskie feministki i homoseksualiści urodzeni przed rokiem 2000 bedą jeszcze dyskutować latami. Gdyby ktoś miał wątpliwości, co do bezinteresowności takiego gestu ze strony Edyty, to warto tu wspomnieć o premierze nowej płyty, gdzie wyśpiewuje znane świąteczne przeboje. Fani na pogodzenie Górniak z Dodą czekali niemal równie długo, co na autorski materiał swojej idolki, ale dobrodusznie możemy uznać porzucenie stylu obrażonej na wszystkich nastolatki za faktyczną nowość w jej dotychczasowym repertuarze. I niezmiennie liczymy na więcej!