Joanna Racewicz jest kolejną po Kindze Rusin, Annie Lewandowskiej czy Martynie Wojciechowskiej osobą publiczną, która głośno apeluje, aby obrzydliwe słowa o "dających w szyję" młodych kobietach nie uszły Jarosławowi Kaczyńskiemu płazem.
Mąż eksprezenterki "Wiadomości", Paweł Janeczek, zmarł 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie smoleńskiej. Dziennikarka często wspomina byłego porucznika Biura Ochrony Rządu w poruszających postach na Instagramie. Tak było również i we wtorek, gdy Racewicz zamieściła na swoim profilu wyczerpujący wpis wymierzony w prezesa. Towarzyszyła mu fotografia przedstawiająca Joannę tulącą jej 14-letniego syna, Igora.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
To ja i mój syn - zaczęła. Urodziłam sporo po trzydziestce. Nie, nie dlatego, że "dawałam w szyję", Panie Prezesie. Odwlekałam macierzyństwo ze strachu o przyszłość. Nasze pierwsze dziecko było za słabe, żeby przeżyć. Umarło we mnie. Bywa. Potem chcieliśmy zbudować gniazdo. Dom. Nie oglądaliśmy się na państwo. Byliśmy we dwoje, młodzi. Szczęśliwi.
Następnie Joanna wzięła na tapet zwolnienie z pracy, które - jak przekonuje - było podyktowane jej poglądami politycznymi. Była wtedy w trzecim miesiącu ciąży. Krótko potem dziennikarka doświadczyła drugiego poronienia.
Aż przyszedł "pierwszy PIS" i rękami swoich komisarzy wyrzucił mnie z pracy - wspomina. Uchodziłam za "lewaczkę". Mówiłam: "To trzeci miesiąc ciąży". Nie miało znaczenia. "Nie pasujesz nam". To była umowa o dzieło, a nie etat. Nazywają to: "śmieciówka". Zna Pan? Zero praw. Zero szans na obronę. Drugie dziecko też straciliśmy. "Nie ma powodów medycznych, wygląda na silny stres" - tyle diagnoza.
Przyszła depresja - kontynuowała. Trzymała w garści latami. Wtedy kiepsko z prokreacją. Czy ktoś z TVP się mną zainteresował? Nie, Panie Prezesie. Tylko usta pełne frazesów o polityce prorodzinnej. Pańska Bratowa poprosiła swojego Męża, Prezydenta, o dłuższy urlop dla szefa swojej ochrony, mojego męża. "Niech się pan zajmie żoną". Paweł został ze mną w domu. Trzymał za rękę. Powtarzał: "damy radę".
Syn celebrytki przyszedł na świat w 2008 roku. Niedługo później później doszło do katastrofy w Smoleńsku, w wyniku której niespełna 2-letni Igor stracił ojca.
Dwa lata później stał się cud. Syn - napisała. Wyczekany, wytęskniony. Aż przyszedł 10 kwietnia i lot w jedną stronę. Początek kampanii o reelekcję. Wszystkim zależało, żeby wylądować. Panu też, prawda? Zostawmy śledztwo. Pomówmy o emocjach. O publicznej żałobie rozciągniętej na lata. O marszach z pochodniami co miesiąc. Przepychankach na cmentarzu, dyskusjach podgrzewanych na wiecach: "Znamy prawdę, prawda już blisko".
Na koniec Racewicz poprzysięgła Kaczyńskiemu, że poniesie konsekwencje za swoje słowa będące przejawem nienawiści wobec kobiet.
I - na koniec - o spotkaniu z mężem po ośmiu latach. W Zakładzie Medycyny Sądowej w Lublinie. Prosiłam: "Zostawcie go, jest ostatni. A jeśli tak - nie ma pomyłki. Byłam w Moskwie. Do zalutowania trumny. Wiem, jak jest ubrany. Opisać?". Znów nie słuchał nikt. A teraz? Czy słyszy Pan oburzenie? Wściekłość? Żal? Bezsilność? Smutek? Nie można pogardzać kobietami. Nasz gniew potrafi poruszyć trony. Czasem wystarczy iskra - podsumowała.