We wtorek w mediach pojawiła się niespodziewana wiadomość o śmierci Kamila Durczoka. Dziennikarz, który niegdyś był twarzą "Faktów", w ostatnich latach mierzył się z poważnymi problemami wizerunkowymi. Po tekstach we "Wprost" w 2015 roku TVN powołał wewnętrzną komisję, która ustaliła, że w redakcji "Faktów" dochodziło do przypadków molestowania i mobbingu, a trzem poszkodowanym osobom zaoferowano zadośćuczynienie. Durczok rozstał się wówczas ze stacją za porozumieniem stron, a w 2021 roku cieszył się z wygranego procesu z dziennikarzami "Wprost". Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał, że autorzy publikacji naruszyli dobra osobiste Durczoka i zobowiązał ich do publikacji przeprosin.
Na kilkanaście dni przed śmiercią Durczok udzielił "Plejadzie" wywiadu, w którym otworzył się między innymi w temacie stacji, dla której pracował. Wspominając rozmowę ze zmarłą w katastrofie Smoleńskiej Krystyną Bochenek ujawnił, że nie wstydzi się tego, że "był dla współpracowników tyranem":
Pamiętam, że gdy odchodziłem z Radia Katowice i zaczynałem tworzyć Radio TOP - pierwszą prywatną radiostację w Katowicach, śp. Krysia Bochenek, moja ówczesna przełożona, powiedziała mi, że, jako szef, dla części pracowników będę równym gościem, a dla części - ch*jem. Oczywiście nie użyła tego określenia, bo była wielką damą, ale do tego się to sprowadzało. W TVN wobec leni i niekompetentnych osób byłem tyranem. Wcale się tego nie wstydzę. Przekonałem się na własnej skórze, że duża grupa ludzi autentycznie mnie nienawidziła, ale byli to na tyle tchórzliwi ludzie, że nie umieli przyznać się do tego, gdy byłem na szczycie. Gdy z niego spadłem, wskoczyli na mnie bez miłosierdzia - podsumował oskarżenia, które pojawiły się przeciwko niemu przed laty.
Ci pracownicy, którzy zapieprzali, mówili mi znacznie gorsze rzeczy. Bywało, że reporterzy, wychodząc z mojego pokoju, w którym redagowaliśmy teksty do wieczornego wydania, tak trzaskali drzwiami, że byłem przekonany, że wylecą ze ściany razem z futryną. O towarzyszących temu przekleństwach chyba nie muszę wspominać. Tylko współpraca z profesjonalistami polega na tym, że możemy sobie powiedzieć wszystko, a jeśli ktoś przesadzi, to ma tego świadomość i przeprasza. Ja też wielokrotnie przepraszałem za swoje zachowanie - przekonuje. Natomiast ci, którzy nie mieli wtedy takiej odwagi, nabrali jej w momencie, gdy odszedłem z TVN-u.
Zdradził także, czy po wypłynięciu oskarżeń zrobił sobie rachunek sumienia, zastanawiając się nad tym, że mógł swoim zachowaniem kogoś skrzywdzić.
Zrozumiałem wtedy, że nie każdy musiał uważać, że "Fakty" są całym jego życiem. Moim były i zapłaciłem za to wysoką cenę. Wydawało mi się, że skoro jestem tak zapalony do tej roboty, to wszyscy powinni mieć takie samo podejście - tłumaczył w ostatnim wywiadzie. Nie widziałem w tym nic dziwnego, tym bardziej że moi najbliżsi współpracownicy, też poświęcali się pracy w całości. Mogliśmy dzwonić do siebie o pierwszej w nocy, by coś przegadać i nikt się za to nie obrażał. Gdy wybuchła ta afera, doszedłem do wniosku, że nie wszystkim musiało się to podobać. Ale nie czułem, że powinienem za to przepraszać. A czy kogoś skrzywdziłem? - kontynuował. Nie mnie to oceniać. Niech mówią o tym osoby, z którymi pracowałem. Kolejka chętnych jest teraz długa. (...) Jedyne, o co mam do siebie pretensje, to o to, że uważałem, że każdy z mojej pięćdziesięcioosobowej redakcji powinien mieć takie podejście do tego zawodu, jak ja. To nie było w porządku.
Całą ówczesną aferę ze swoim udziałem Kamil porównał podczas rozmowy z "Plejadą" do "zderzenia z Pendolino", ujawniając też, dlaczego nie zdecydował się walczyć o swoje dobre imię od razu:
To był jeden z największych błędów, jakie popełniłem. Natomiast, gdy po drugim obrzydliwym artykule we "Wproście", zdecydowałem się wrócić do Katowic, nie dojechałem już do domu. Od razu trafiłem do kliniki. Byłem na lekach, zabrano mi telefon oraz laptop i na dwa tygodnie schowano do sejfu. Gdy wyszedłem ze szpitala, czułem się tak, jakbym zderzył się z Pendolino. Po czymś takim nie ma siły, żeby siniaki nie pojawiły się na ciele. Myślałem, że już nie pokażę się ludziom. Wiem, że powinienem był od razu podnieść gardę i walczyć, żeby nie został mi tak łatwo przypięty emblemat: "to facet, który molestuje kobiety", a pierwsze, co zrobiłem, to napisałem list do zarządu TVN-u, w którym oddałem się do dyspozycji, co było jednoznaczne z moją rezygnacją - wspominał, przekonując:
Nawet gdyby oczyszczono mnie z zarzutów w tzw. trybie wyborczym, czyli w ciągu 48 godzin, i usłyszałbym, że mam wracać do pracy, nie zrobiłbym tego. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym wrócić do tego zespołu. Wydaje mi się, że to raczej normalne zachowanie w takiej sytuacji.
W Pudelek Podcast ujawnimy, ile Małgorzata Rozenek płaci nam za pochlebne komentarze!