Swój żenujący medialny pochód niestrudzenie kontynuuje Filip Chajzer. Niegdyś kreowany na czołowe nazwisko TVN, dziś szwendający się między prokuraturą a budką z kebabem celebryta nadal szuka swojego miejsca na show-biznesowych peryferiach. Finałowym przystankiem tej fascynującej podróży miała być klatka Fame MMA, ale zaledwie kilka dni po ogłoszeniu, że będzie bił się za pieniądze, Chajzer poinformował, że… rezygnuje. W oficjalnym oświadczeniu, w którym do swojego potencjalnego rywala Gimpera zwrócił się per "waflu" (więzienie…), przekonywał, że wycofanie się z walki podyktowane jest stratą zaufania do organizatorów. Zadeklarował jednak, że nie chce rezygnować z samego pojedynku z youtuberem i proponuje samodzielne zorganizowanie widowiska, z którego zyski miałyby zostać przekazane na organizacje charytatywne. Na tym etapie Chajzer powinien chyba zwrócić się do nich nie z pomocą, a po pomoc - wizerunkową, dla siebie. Ktokolwiek zdecyduje się wyciągnąć go z medialnego dołka, zasłuży na Złotego Lwa marketingu w Cannes.
A wykopany przez samego Chajzera dół jest głęboki. Jego patocelebryckie pajacowanie to jedno. Wpis o rezygnacji z Fame MMA szybko zniknął z social mediów, a Wojciech Gola, jeden z włodarzy federacji, zapewnia gorąco o swojej wierze w to, że walka Filipa i Gimpera ostatecznie się odbędzie. Druga sprawa to narastające kłopoty fundacji celebryty, który przez lata budował wizerunkowy kapitał na pomaganiu i dobroczynności, strategicznie wykorzystując charytatywne gesty jako, z biegiem czasu coraz mniej skuteczną, gaśnicę na PR-owe pożary. A teraz naprawdę zaczęło się palić… Matka chorego dziecka, która oskarżyła fundację Chajzera o niewypłacenie środków ze zbiórki na leczenie syna, postanowiła iść o krok dalej i w odpowiedzi na sugestie celebryty, że próbowała wyłudzić pieniądze "pod pozorem leczenia", złożyła w warszawskiej prokuraturze zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez byłego gwiazdora TVN. Wszystko wskazuje więc na to, że Filip, owszem, powinien przygotowywać się do walki, ale na sali sądowej. Życzymy powodzenia - przyda się.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Nie w sądzie, a w internetowej piaskownicy spotkali się za to Izabella Krzan i Robert Janowski. Była prowadząca "Pytania na śniadanie" i odsłaniaczka liter w "Kole Fortuny", która po trzęsieniu ziemi w TVP wylądowała w "Kanale Zero", z sobie tylko znanych powodów postanowiła niepochlebnie wypowiedzieć się o gwieździe "Jaka to melodia?". Prezenterka, pomimo tego, że nigdy nie miała przyjemności, a wierząc jej słowom - nieprzyjemności, spotkać czy pracować z Janowskim, puściła w świat krążącą ponoć po branży plotkę, że ulubieniec telewidzów nie należy do najsympatyczniejszych osób poza kamerą. Na odpowiedź gwiazdora nie trzeba było długo czekać - wystosował oficjalne oświadczenie, w którym zarzucił Krzan, że ta szerzy hejt. I okej, może to było niepotrzebne, mało eleganckie i w ogóle nie na miejscu, ale tego typu ploteczki to dla nas maluczkich małe okno na zakulisowy świat show-biznesu, gdzie dorośli ludzie obgadują się jak rozemocjonowani szóstoklasiści. "Proszę pani, bo ona powiedziała, że jestem niefajny!". A skoro oboje wylądowali na pudelkowym dywaniku, to nie pozostaje nam nic innego, jak tylko posłać ich do kąta…
Na finał naszego podsumowania przenosimy się do Ameryki, gdzie, choć wydawało się to niemożliwe, nastroje są jeszcze bardziej napięte niż zwykle. Okres kampanii wyborczej wyzwala bowiem najgorsze instynkty nie tylko w politykach, ale i całym społeczeństwie, włącznie z celebrytami i tymi wszystkimi, którzy na konkretnym wyniku wyborów mogą coś ugrać. Przy czym to "coś" to zazwyczaj pieniądze i np. niższe podatki. Swoich politycznych afiliacji nie ukrywa Elon Musk, niegdyś uważany za biznesowego geniusza, dziś skompromitowany duży chłopiec, którego ciężko traktować poważnie. Niestety, trzeba - lgnący do republikańskiej prawicy Musk stał się bowiem głosem propagandy i bezpiecznym miejscem dla tych, którzy boją się wyimaginowanych zagrożeń, jak choćby legendarnej już "woke culture". W najnowszym wywiadzie Elon wyznał, że to właśnie ideologia "obudzonych" zabiła mu dziecko, mając na myśli swoją córkę, która przeszła tranzycję i ma się świetnie, co można w dużej mierze przypisać temu, że w w jej życiu nie ma już miejsca dla sławnego i transfobicznego ojca.
Musk uważa oczywiście, iż fakt, że nie był wspierającym rodzicem, ba, był ledwo obecny w życiu córki, jest ostatnim z powodów, dla których ich drogi się rozeszły. Łatwiej bowiem oskarżać nieistniejące lobby LGBTQ i przekonywać niewyedukowaną amerykańską masę, że to osoby trans są prawdziwym problemem tego kraju, a nie bezrobocie, kosmiczne koszty życia i brak dostępu do opieki zdrowotnej. Stary trik, który niestety zawsze działa - gdy chcesz odwrócić uwagę od realnych zagrożeń, wskaż palcem i antagonizuj mniejszość.
Groteskowy rant Muska uruchomił oczywiście całą armię internetowych transfobów, żonglujących od dawna kłamstwami i mitami wokół tranzycji. Ich koronny argument to oczywiście niepoparta faktami statystyka, według której "ogromna liczba osób trans żałuje po czasie tranzycji i chce ją cofnąć". Szeroko zakrojone badania mówią o czymś zgoła odmiennym - odsetek osób trans, które myślą lub decydują się na detranzycję jest niewielki, a motywacją stojącą za taką decyzją jest często… transfobia otoczenia. Więcej ludzi żałuje tego, że poddało się estetycznej operacji plastycznej niż tego, że zdecydowało się na uzgodnienie płci i życie w zgodzie ze sobą.
Temat wzbudza również emocje w Polsce i nie ma tu przypadku - retoryka antytrans dotarła również do naszego kraju. Do Sejmu trafił bowiem projekt ustawy autorstwa Ordo Iuris, opłacanych przez Kreml fundamentalistów. Zakłada on de facto zakazanie tranzycji i to nie tylko dla osób poniżej 18. roku życia. Wszystko pod płaszczykiem troski o dzieci. A te, jak pokazuje historia Muska i jego córki, mają się świetnie tylko pod jednym warunkiem - gdy w ich życiu nie ma miejsca na przesiąkniętych nienawiścią oszołomów.