Oficjalna prezydencka inauguracja Donalda Trumpa spełniła pokładane w niej oczekiwania. Była dziwacznym, miejscami przerażającym spektaklem i festiwalem wpadek: zacinający się podkład muzyczny Carrie Underwood, kontrowersyjne pozdrowienie Elona Muska, Mark Zuckerberg zerkający w dekolt partnerki Jeffa Bezosa czy w końcu osobliwa stylizacja Melanii Trump, która w ogromnym kapeluszu wyglądała bardziej jak postapokaliptyczna funkcjonariuszka niż wspierająca żona. Efektowne nakrycie głowy Pierwszej Damy zaprojektowane przez Erica Javitsa, według słów samego projektanta, "miało wysłać silny wizualną komunikat". Jaki? "To czas pewnej powściągliwości i tak naprawdę punkt zwrotny w stronę bardziej konserwatywnych wartości" - tłumaczył w ABC News wizję prezydentowej Javits.
I tak jak w przeszłości wiele głośnych modowych wyborów Melanii, tak i teraz rzeczony kapelusz szybko stał się nie tylko swego rodzaju deklaracją, ale i memem. Wideo pokazujące próbę pocałunku między nią a Donaldem, do którego ostatecznie nie dochodzi przez szerokie rondo, obiegło sieć i stało się przyczynkiem starej i dobrze znanej nam już dyskusji pt. "Czy Melania nienawidzi swojego męża?". Narracja, według której eks-modelka "przez przypadek" stała się żoną prezydenta, a liczyła tylko na kolejne torebki Birkin, to fantazja wielu komentatorów politycznej rzeczywistości i efekt niezłomnej wiary w to, że Melania faktycznie nie spodziewała się, że jej bogaty mąż stanie się kiedyś najpotężniejszą postacią amerykańskiej polityki. Ale czy aby na pewno tak było?
Wasz głos jest dla nas ważny! Wypełnij krótką ankietę o Pudelku.
Donald Trump nigdy nie ukrywał swoich politycznych aspiracji, a pomysł startowania w wyborach prezydenckich regularnie przewijał się w jego wywiadach, nawet jeśli wówczas traktowano to jako żart. Temat Trumpa-prezydenta pojawiał się również w rozmowach z jego świeżo poślubioną żoną, Melanią. Para pobrała się w 2005, a narzeczeństwo i w efekcie małżeństwo z milionerem sprawiło, że jego ukochana musiała stawić czoła najrozmaitszym pytaniom. Wśród nich nie zabrakło też "Czy widzisz siebie w roli Pierwszej Damy?", na które modelka bez wahania odpowiadała: "Tak. Byłabym bardzo tradycyjna, jak Jackie Kennedy. Wspierałabym go i wypełniała wiele swoich obowiązków. Trwałabym przy swoim mężczyźnie" - zapewniała. I to już 20 lat temu! Teoria o tym, że Melania nigdy nie chciała trafić do Białego Domu ma krótkie nogi, bo sama zainteresowana, jak i dziennikarze badający okoliczności pierwszej prezydentury Trumpa z 2016, nigdy nie ukrywali, że "namawiała go do startu w wyborach".
Ameryka kocha takie historie: "trophy wife" nagle zostaje Pierwszą Damą, choć tak naprawdę nie kocha swojego męża i po drodze musi znosić wiele upokorzeń: doniesienia o zdradach z aktorką porno, które miały mieć miejsce, gdy była w ciąży czy ujawnienie taśm, na których Trump mówi, że kobiety trzeba "łapać za cipki" załamałyby przecież każdą kobietę. Ale nie Melanię - zdaniem jej byłej przyjaciółki i autorki książki "Melania i ja", Stephanie Winston Wolkoff, w chwili skandalu z kompromitującymi nagraniami, przyszła Pierwsza Dama po prostu wybrała się na lunch z koleżankami, kompletnie niewzruszona tym, czego dowiedział się świat. Taki komunikat zresztą wysyłała później niejednokrotnie. Pamiętacie kurtkę z napisem "Naprawdę mnie to nie obchodzi, a was?", którą założyła na spotkanie z imigrantami podczas kryzysu na granicy z Meksykiem w 2018? To nie była jej deklaracja polityczna, bo w tym jednym przypadku jej wpływ na Donalda Trumpa został udokumentowany: żona przekonała go do tego, aby nie rozdzielał rodzin i dzieci. To była jasna wiadomość do mediów, co potwierdził później sam Trump. "Melania już zrozumiała, jak nieuczciwe są i naprawdę jej to nie obchodzi!" - pisał na Twitterze. Ona naprawdę nie dba o to, co o niej myślimy.
Słowenka nie miała też problemu z tym, aby wspierać niepoparte niczym oskarżenia o fałszerstwo przegranych przez Donalda wyborów w 2020. "Nie jestem jedyną osobą, która ma wątpliwości co do tych wyników" - pisała w swojej autobiografii "Melania". Wydawnictwo, które ukazało się na rynku na finiszu ostatniej kampanii prezydenckiej, nie odsłoniło wbrew oczekiwaniom nowej twarzy żony Trumpa, a jego skromna zawartość (zaledwie 256 stron w porównaniu do prawie pięciuset "Becoming" Michelle Obamy) tylko umocniła enigmatyczny wizerunek Pierwszej Damy. Znalazła się w niej zaledwie jedna "bomba", mianowicie stanowisko Melanii w sprawie aborcji. "Nie chcę, żeby rząd mieszał się w moje prywatne sprawy. Decyzja należy do kobiet" - zszokowała konserwatywnych wyborców swojego męża, który już jako prezydent skutecznie dążył do ograniczenia dostępu do aborcji. Jednak jak każda bogata i uprzywilejowana kobieta, która nie musi martwić się obowiązującym prawem, bagatelizowała problem wspierania męża chcącego zakazać takiego wyboru innym kobietom. "Każde z nas ma swoje zdanie" - odpowiadała zimno w wywiadach promujących książkę. Zapewnia wprawdzie, że w wielu kwestiach się od siebie różnią, ale - jak na wspierającą partnerkę przystało - nigdy publicznie nie wdała się w szczegóły. Złośliwi powiedzą, że z wygody i wyrachowania i pewnie by się nie pomylili.
Melania może i bywa zirytowana niektórymi obowiązkami Pierwszej Damy (słynne nagranie, w którym mówi "Kto do ch*ja przejmuje się dekoracjami świątecznymi Białego Domu?!" podbiło swego czasu internet) czy nieustanną krytyką ze strony liberalnych mediów, ale doskonale odnajduje się w roli pięknego i stylowego dodatku, który pozytywnie wpływa na wizerunek kontrowersyjnego męża. Nawet jeśli odmawia mu publicznie pocałunków czy robi dziwne miny w jego towarzystwie, to ruch #freemelania nie jest tutaj specjalnie potrzebny, bo nawet zniewolenie ma swoją cenę. Najlepszy dowód jej priorytetów? W przeddzień inauguracji Donalda Trumpa na 47. prezydenta USA, Melania wypuściła własną kryptowalutę (wycenianą na 1,7 mld dolarów) o wdzięcznej nazwie… "$MELANIA". Ba dum tss!