Od dłuższego czasu jesteśmy świadkami ogromnego kryzysu wizerunkowego Smolastego, który pomimo okupowania szczytów list przebojów, raz po raz rozwściecza fanów i organizatorów koncertów. Popularny performer, choć niebawem będzie to nieadekwatne określenie jego działalności, ma już na koncie kilka odwołanych w ostatniej chwili występów, czym skutecznie niszczy swoją reputację i stawia na szali przyszłą koncertową karierę. Ogromna fala krytyki, ale i zaniepokojenie stanem jego zdrowia sprawiły, że Smolasty w końcu powziął kroki do tego, aby wyjść na prostą. Gwiazdor opublikował krótkie oświadczenie, w którym ze szpitalnego łóżka poinformował o odwołaniu zaplanowanych na najbliższe miesiące występów i skupienie się na powrocie do formy.
Nie da się ukryć, że to swojego rodzaju happy end, bo w ostatnich tygodniach sytuacja Smolastego wyglądała gorzej niż źle, a publiczność i organizatorzy koncertów nie mogli się zdecydować kto jest tutaj prawdziwym winowajcą: niestabilny artysta czy pazerny management. Jak zawsze, prawda leży pewnie gdzieś po środku. Reputacja, której dorobił się pop raper, nie wzięła się z powietrza, a plotki w branży krążące o jego "rock’n’rollowym" stylu życia jedynie przybierały na sile. Nie jest tajemnicą, że wytwórnia Smolastego próbowała już w przeszłości tzw. interwencji, które miały doprowadzać jej podopiecznego "do porządku", ale często bezskutecznie. Sam zainteresowany próbował terapii i odwyku, ogłaszając nawet sukcesy w tej materii, choć obrazek nie zawsze korespondował ze sprzedawanymi publiczności deklaracjami.
Historia Smolastego to nie tylko dramatyczne przypomnienie, że sława i wielkie pieniądze potrafią degenerować, ale mogą być przede wszystkim niebezpiecznym narzędziem dla ludzi, którzy i bez nich zmagają się ze swoimi demonami. Mamy też tu do czynienia z klasycznym zaniedbaniem ze strony współpracowników celebryty. Ktoś przecież planuje te wyczerpujące trasy koncertowe mając przed sobą człowieka w stanie psycho-fizycznym, który nie kwalifikuje go do podjęcia takiego wyzwania, a już na pewno nie na taką skalę. Zysk przesłania jednak wszelkie rozterki moralne, choć może prowadzić do tragedii. Historia o znanych i lubianych, którzy żegnają się ze światem w wyniku zaniechań własnych i ich najbliższych jest stara jak świat, ale wciąż nie wyciąga się z niej wniosków. O muzyce i twórczości Smolastego można powiedzieć wiele i raczej niewiele dobrego, ale jego upadek nie powinien być wesołym spektaklem. Wypada mieć nadzieję, że oprócz pomocy medycznej, otrzyma też profesjonalne wsparcie zawodowe i ktoś zobaczy w nim coś więcej niż maszynkę do zarabiania pieniędzy.
Kłopoty nie omijają też Marcina Hakiela. Dopiero co tancerz był ofiarą pobicia w centrum Warszawy, a teraz wyszło na jaw, że właściciel szkoły tańca "utracił płynność finansową". Firma Hakiela przechodzi obecnie "restrukturyzację", która ma na celu spłacenie wierzycieli i sam zainteresowany zdaje się z optymizmem patrzeć w przyszłość. Tego typu informacje wzbudzają zazwyczaj mnóstwo negatywnych reakcji w sieci - w końcu celebryckie biznesy to łatwy cel, a ich niepowodzenia wynikają często z niekompetencji i bazowaniu tylko na znanym nazwisku.
W przypadku Hakiela stało się jednak inaczej. Internauci zdają się doceniać fakt, iż tancerz nie zastosował popularnego gwiazdorskiego wybiegu polegającego na mglistych tłumaczeniach i mataczeniu. Jasno i szczerze ustosunkował się do zaistniałej sytuacji, a w komentarzach jego działalność jest mocno chwalona przez klientów, którzy przesyłają życzenia szybkiego wyjścia z finansowego dołka. Nie brakuje oczywiście głosów krytyki i teorii spiskowych sugerujących "kreatywną księgowość" w kontekście rozwodu Marcina z
Kasią Cichopek. To jest piękno internetu: nigdy nie wiesz, czy dziś będziesz bohaterem, czy może czarnym charakterem. Hakiel w ciągu ostatnich kilkunastu miesiącach balansował na cienkiej granicy bycia i jednym, i drugim, ale w obliczu pojawienia się na świecie kolejnego potomka, nawet Pudelek nie chce snuć czarnych wizji.
W naszych czarnych wizjach za to najchętniej widzieliśmy upadek dziadocenu, w którym chłopy nie widzą nic nieodpowiedniego w nagabywaniu i macaniu kobiet. Szerokim echem odbił się ostatni odcinek programu "The Richardson Show", w którym Monika Richardson postanowiła skonfrontować się ze swoim kolegą Michałem Olszańskim. Jeśli były prowadzący "Pytania na śniadanie" liczył, że wywiad ten będzie przyjemnym spacerkiem, to srogo się zawiódł. Richardson bowiem nawet przez chwilę nie zawahała się, aby poruszyć temat jego telewizyjnej ksywki "mammograf", którą Olszański otrzymał od współpracownic. Powód? Łapanie za piersi i żarty z "badań okresowych". I jeśli wydaje się wam, że to już jest wystarczająco obleśne, to jego tłumaczenia tylko to uczucie pogłębią.
Wyraźnie zaskoczony i zestresowany Olszański zaczął tłumaczyć się "przekazywaniem dobrej energii" i użalać nad tym, że dotykanie i przytulanie bez konsentu nie jest już dobrze widziane i niestety, ale musiał (!) w związku z tym trochę zmienić swoje zachowanie wobec kobiet. Cierpiał też na typową dla predatorów amnezję i przekonany, że Richardson sojuszniczo mu przytaknie, zapewniał, że nie przypomina sobie przekraczania granic. Tak się jednak nie stało i dziennikarka przywołała sytuacje, w których zachował się wobec niej nieodpowiednio.
Richardson to postać wysoce kontrowersyjna, bo jej rozbrajająca szczerość i momentami brak taktu przysporzyły jej w przeszłości wiele wizerunkowych problemów. Nie powinno mieć to jednak znaczenia, gdy mówi o swoich doświadczeniach i odważnie konfrontuje bolesne problemy, a już szczególnie, gdy dotyczą one kogoś, kogo mogłaby rozgrzeszyć "po starej znajomości". Dość już dziadów, którzy pod płaszczykiem sympatii, "przekazywania energii" czy flirtu pchają się z łapami do kobiecych biustów. Jest pewna satysfakcja w wyrazie ich twarzy, gdy orientują się, że lata nadużyć nie zostaną jak zwykle zamiecione pod dywan. Jednocześnie, żałośnie przykre jest, że trzeba dorosłemu facetowi tłumaczyć coś, co powinno być bardziej niż oczywiste.
Wątpliwe jest niestety, że materiał Richardson rozpocznie jakąś rewolucję w polskiej branży medialnej, ale może pozwoli jej koleżankom zdobyć się na odwagę i powiedzieć głośno o tym, co spotyka je w garderobach i na korytarzach telewizji. Takie "przekazywanie energii" możemy tylko i wyłącznie wspierać.