Na ten moment z zapartym tchem czekało wielu fanów royalsów. Już 16 listopada na Netfliksie swoją premierę będzie miała pierwsza połowa ostatniego sezonu "The Crown", w którym ukazano losy rodziny królewskiej. Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że również i tym razem scenarzystów hitowej produkcji poniosła fantazja. Wiadomo już, że w najnowszej odsłonie serialu powróci postać księżnej Diany, ale pod postacią ducha, który ma się skonfrontować zarówno z księciem Karolem, jak i królową Elżbietą II. Takie przedstawienie ikonicznej arystokratki jest mocno nie w smak jej synowi, księciu Williamowi.
Choć od śmierci "królowej ludzkich serc" minęło w tym roku ćwierć wieku, tragiczny w skutkach incydent wciąż owiany jest tajemnicą, budząc wiele pytań. Przy okazji premiery finałowego sezonu "The Crown" kontrowersyjny wątek powrócił właśnie na tapet. Wokół tragicznego zdarzenia narodziło się mnóstwo spekulacji. Mówiono m.in. o nieprzystosowaniu samochodu do poruszania się z tak dużą prędkością, niezapiętych pasach przez pasażerów, a nawet o stanie nietrzeźwości kierowcy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tymczasem na światło dzienne wciąż wychodzą nieznane dotąd szczegóły z tamtej feralnej nocy. Wśród nich są ustalenia dr. Richarda Shepherda, brytyjskiego patologa, który uczestniczył w publicznym dochodzeniu, mającym ustalić, czy śmierć Diany na pewno była wywołana obrażeniami poniesionymi w wypadku.
Do tragicznego w skutkach zdarzenia doszło 31 sierpnia 1997 toku w Paryżu. Rozpędzone auto, którym przemieszczała się Spencer, z całej siły uderzyło w betonowy filar. Towarzyszący jej ówczesny partner Dodi Al-Fayed i prowadzący pojazd Henri Paul zginęli na miejscu. Diana zmarła po trzech godzinach w wyniku poniesionych obrażeń. Przeżył jedynie ochroniarz miliardera, Trevor Rees-Jones, który jako jedyny z czwórki pasażerów miał zapięte pasy bezpieczeństwa.
Siła bezwładności wyrzuciła ich do przodu z ogromnym impetem. Kierowcę - na kierownicę, deskę rozdzielczą i szybę, a Dianę i Dodiego - na fotele i osoby siedzące z przodu. Co ciekawe, Diana doznała najmniejszych obrażeń z całej czwórki pasażerów (lekkiego obicia klatki piersiowej i złamań kilku żeber), była świadoma i rozmawiała z ratownikami, dlatego do szpitala zawiozła ją dopiero druga karetka. Priorytet dostał ochroniarz Dodiego, który siedział przed Dianą.
W tamtym czasie nikt nie wiedział, że doszło u niej do lekkiego rozdarcia żyły w jednym płucu - wskazuje dr Richard Shepherd. Pod względem anatomicznym obszar ten jest ukryty głęboko w środkowej części klatki piersiowej. W żyłach, jak wiadomo, krew płynie pod mniejszym ciśnieniem niż w tętnicach, w związku z czym krwawienie z nich jest wolniejsze - w gruncie rzeczy tak powolne, że bardzo trudno jest zdiagnozować problem. A nawet gdy diagnoza zostanie postawiona prawidłowo, niezmiernie trudno jest wdrożyć leczenie.
By wydostać księżną z auta, trzeba było najpierw wyjąć pasażera z przodu i usunąć jego fotel. Następnie po przeprowadzeniu szybkiej analizy, która wstępnie wykazała, że jej stan jest "stabilny", była żona króla Karola została przewieziona do szpitala. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że gdy karetka jechała na sygnale, ze Spencer ulatywało już życie.
Diana z wolna się wykrwawiała wewnętrznie, stopniowo tracąc przytomność - opowiada patolog. Gdy jeszcze w karetce stwierdzono u niej nagłe zatrzymanie krążenia, podjęto próbę reanimacji, po czym w szpitalu bezzwłocznie przewieziono ją na salę operacyjną. Tam chirurdzy zdiagnozowali problem i starali się mu zaradzić. Niestety, było już na to za późno.
Sheperd przyznaje, że przypadek "królowej ludzkich serc" był wyjątkowy.
Do obrażeń tego typu dochodzi tak rzadko, że chyba w całej swojej karierze nie spotkałem się z drugim takim przypadkiem - twierdzi. Diana ucierpiała tylko nieznacznie, lecz w najgorszym miejscu z możliwych.
Lekarz jest zdania, że Lady Di miała wyjątkowego pecha i niewiele trzeba było, by 36-latka wyszła cało z tragicznego wypadku. Gdyby tylko księżna uderzyła w oparcie przedniego fotela pod innym kątem, a siła bezwładności miałaby nieco mniejszą prędkość, arystokratka mogłaby żyć po dziś dzień. Spory wpływ na taki a nie inny przebieg zdarzeń miał też fakt, że nie przewieziono jej w pierwszej karetce.
Najważniejsze "gdyby tylko" leżało całkowicie w gestii Diany: gdyby tylko miała zapięty pas bezpieczeństwa - oceniła lekarz. W takiej sytuacji zapewne pokazałaby się publicznie już dwa dni po wypadku, z podbitym okiem, ze złamaną ręką na temblaku i może z lekką zadyszką spowodowaną pękniętymi żebrami.
W swojej analizie lekarz medycyny sądowej odniósł się też do kilku krążących w kuluarach teorii spiskowych, które pojawiły się po śmierci Diany i Dodiego. Jako że doktora nie było przy autopsji, nie może on jednoznacznie stwierdzić, że Diana - jak twierdzą niektórzy - w chwili śmierci była brzemienna. Zaznaczył jednak z pełnym przekonaniem, że jego odpowiedzialny za rzeczoną autopsję kolega, Rob Chapman, nie skłamałby w tak ważnej kwestii. A według niego "sekcja zwłok nie wykazała żadnych oznak ciąży".
Patolog przyznał zarazem, że niejasną dla niego decyzją była ta o poddaniu ciała denatki balsamacji jeszcze w szpitalu w Paryżu, zanim jej zwłoki przetransportowano do Wielkiej Brytanii (co stało się jeszcze tego samego dnia wieczorem). Czynność ta uniemożliwiła możliwość wykonania badań toksykologicznych.
Zdaniem niektórych było to podejrzane, jednakże skoro ani Diana, ani Dodi nie siedzieli za kółkiem, doprawdy trudno sobie wyobrazić, jakie znaczenie miałyby w tym przypadku wyniki takich badań - komentuje ekspert.
Jedyna osoba, która mogłaby rzucić nowe światło na całą sprawę, czyli uczestniczący w wypadku Trevor Rees-Jones, cierpi na powypadkową amnezję.
Jestem jedyną osobą, która może powiedzieć ludziom prawdę, a jej nie pamiętam. Wszystko byłoby takie proste, gdybym tylko pamiętał te nieszczęsne cztery minuty. Mógłbym wtedy wytłumaczyć wszystkim, co się stało i to szaleństwo wreszcie by się skończyło - powiedział w jednym z wywiadów były ochroniarz Dodiego.