Sara Boruc należy do grona tych celebrytów, którzy nie mają zamiaru kryć się ze swoim życiem prywatnym w mediach społecznościowych. I to dlatego żona Artura Boruca ochoczo dzieli się rozmaitymi refleksjami czy też momentami dnia codziennego na swoim Instagramie. Ostatnio dość głośno było na jej temat, gdy Sara została wyproszona z jednej z poznańskich restauracji, ponieważ towarzyszył jej sześciomiesięczny wówczas syn Noah. Boruc rozpętała więc niemałą awanturę, oburzona opisując w sieci całą, jej zdaniem "słabą na maksa", sytuację. Nie minęło zbyt wiele czasu, a Boruc znów została zirytowana, o czym także poinformowała fanów na Instagramie.
Tym razem sytuacja miała miejsce na lotnisku w Londynie, dokąd Sara wybrała się z najmłodszą pociechą. Obładowana walizkami i z dzieckiem na rękach postanowiła podzielić się krótką refleksją na temat tego, co przydarzyło jej się po wylądowaniu. Otóż jak się okazuje, Boruc podczas zdejmowania swoich bagaży z taśmy nie mogła liczyć na pomoc ze strony obecnych tam panów z Polski.
"Mamy torbę, dwie walizki, fotelik samochodowy. Oczywiście nikt mi nie pomógł zdjąć toreb z pasa, ale daliśmy radę, bo mamy to bohaterki z super mocami i to dużo większymi niż większość panów w Polsce. Z pozdrowieniami dla wszystkich, którzy lecieli lotem z Warszawy ze mną. Noah też pozdrawia i jest zdegustowany" - mówiła Sara, idąc już do wyjścia z lotniska obładowana torbami.
Choć droga nie była łatwa, to na szczęście Sara i Noah dotarli bezpiecznie do miejsca docelowego. Co myślicie jednak o postawie współpasażerów Boruc?