Najstarszy polski nastolatek, na co dzień kreujący się z jakiegoś powodu na sumienie rodzimej branży celebryckiej, nie pierwszy raz tonie we własnej hipokryzji. Gardzący pracownikami portali plotkarskich i rzekomą miałkością podejmowanych przez nas tematów, Kuba nie tylko sam bierze udział w plotkarskim targowisku w autorskiej kolumnie w jednym z tygodników, ale i raz po raz legitymizuje fenomeny tego światka w swoim programie. Show Wojewódzkiego mimo tego, że od lat regularnie traci widzów, nadal jest flagowym programem jednej z największych stacji telewizyjnych w kraju. Nasz ulubiony farbowany lis, brzydzący się celebryctwem i głupotą, gości jednocześnie na swojej kanapie osoby wypełniające dokładnie tę definicje, desperacko próbując ratować oglądalność swojego show.
I to działa - pojawienie się Derpieński w miniony wtorek dało mu nieporównywalnie wyższy debiut niż analogiczna premiera sprzed roku. Kuba tradycyjnie wykonał znaną nam już choreografię - zaproszenie popularnej kobiety i próba ośmieszenia jej przed widzami, by później czytać o sobie "ale ją zniszczył" czy "Wojewódzki jak zwykle rozjechał durną celebrytkę". Caroline, cokolwiek by o niej nie mówić, to internetowy fenomen i prawdziwa zagadka. Co w jej historii jest prawdą, czy to tylko campowy performans, a może socjologiczny eksperyment? Kuba niekoniecznie zdawał się zainteresowany takim śledztwem, bo od lat jego rozmowy przed kamerą to tylko pretekst do serii tanich, "genitalnych" żartów ku uciesze zgromadzonej w studiu gawiedzi. Aż dziwne, że tym razem nie pokusił się o swoją inną typową zagrywkę w rodzaju pytań o datę Bitwy pod Grunwaldem czy liczbę posłów w Sejmie, czym próbował ośmieszać już niejednokrotnie młode gwiazdki goszczące w jego show.
Caroline Derpieński nie dała się jednak ograć i ani na sekundę nie wyszła z roli, wychodząc ze studia TVN bogatsza o debiut w dużej telewizji i z kolejnym występem (w "Damach i wieśniaczkach") pod pachą. A Kuba, nazywający ochoczo siebie królem, owszem, pozostał na królewskim dworku, ale nadal w roli błazna.
Niespodziewanie równie dużo emocji wzbudziło pojawienie się na festiwalu filmowym w Wenecji Anny Lewandowskiej. Sportsmenka poleciała tam na zaproszenie luksusowej marki kosmetycznej i wzorem wielu innych gwiazd, do jej obowiązków należały m.in. pojawienie się na czerwonym dywanie i udział w towarzyszących wydarzeniach. Ambitna bizneswoman po raz kolejny jednak przekonała się o tym, że jest postacią tak polaryzującą, że każdy jej ruch to zderzenie tylko dwóch reakcji: zachwytu i ogromnej krytyki.
Publiczna działalność Lewandowskiej to prawdziwe kuriozum - jak ktoś, kto w teorii robi wszystko dobrze, może spotykać się z tak wielkim oporem widzów i internautów? Czasami mam wrażenie, że z palety dostępnych dla niej ruchów biznesowo-wizerunków, wykorzystano już wszystkie: był okres mocno kontrolowanych, pozowanych treści i mniej prywaty, ale to czyniło ją chłodną i zdystansowaną. zdystansowaną. Epatowanie szczęściem rodzinnym i dziećmi uznano jednak za sztuczne, a nieco bardziej spontaniczne kadry z weneckiej zabawy za wulgarne i bez klasy. Plotki o korzystaniu z medycyny estetycznej, w kontekście długich lat wyśmiewania jej skromniejszych urodowo początków, również nie dziwią, bo są wręcz książkową reakcją kobiety będącej na świeczniku. Czy Lewandowska jest w ogóle w stanie "wygrać" w oczach opinii publicznej? Weneckie podboje trenerki sugerują, że duża część komentujących jej aktywności nie dopuszcza takiej myśli. Za mocny makijaż, źle dobrana sukienka, mało kobieca figura, a tak w ogóle to jeszcze dzieci znowu zostały bez mamy.
ZOBACZ: Anna Lewandowska w niebieskiej połyskującej sukni zachwyca na gali amfAR w Wenecji (ZDJĘCIA)
Daleki jestem od współczucia milionerom, bo z takim dorobkiem i stanem konta komentarze na Pudelku byłyby ostatnią rzeczą spędzającą mi sen z powiek. Jasne jest jednak, że na tym etapie przychylność publiczności to jedyna rzecz, której nie można kupić ani wytrenować, a kolejne starania Lewej kończą się raczej połowicznymi sukcesami. Może nowym wyzwaniem "by Ann" powinno być "Jak odpuścić w cztery tygodnie?".
O ekstremalnych reakcjach na swoją działalność w sieci Lewandowska mogłaby długo i owocnie porozmawiać z Małgorzatą Rozenek-Majdan, będącą niekwestionowanym medialnym walcem, sunącym do przodu, pomimo momentami miażdżącej krytyki. Nie da się ukryć, że niegdysiejsza "Perfekcyjna" prowadzi obecnie instagramowy reality-show, w którym możemy zobaczyć (i kupić!) niemal wszystko. O ile indywidualne działania celebrytki to po prostu kwestia oceny jej modelu biznesowego, o tyle temat widoczności w sieci jej pociech, to już bardzo chwiejna trampolina rozważań o etyczności takiego postępowania. Werdyktu póki co brak – relacjonowanie pierwszych dni Henia w przedszkolu to dla części internautów krok za daleko, dla innych zaś miła i ludzka odmiana od sprzedażowych kafli i produktowych poleceń.
Czy pomyślałem, że tak szczegółowy i skrupulatny zapis ważnych dla małego dziecka chwil to już przesada? Tak. Czy uśmiechnąłem się pod nosem widząc cieszącego się Radka Majdana, celebrującego fakt, że jego pierworodny ma pierwszego kolegę w przedszkolu? Również tak. Fenomen jednoczesnej sympatii i antypatii pod adresem "Gośki" to równie nierozwiązywalny konflikt. Jej ułożony i poniekąd wykreowany daleko od rzeczywistości wizerunek został wywrócony do góry nogami przy okazji "Azji Express", co dla Rozenek było jasnym sygnałem - taką prawdziwą, czasami wulgarną, ale swojską cię chcemy. To, co wydarzyło się później, jest już historią. Majdany szybko stały się pierwszą rodziną RP i choć czasami czujemy, że widzieliśmy i dowiedzieliśmy się za dużo, nie możemy oderwać od nich wzroku.
Niezależnie jednak od tego, co o tym wszystkim myślimy, w jednym możemy się zgodzić - wszystkim naszym pudelkowym przedszkolakom życzymy wszystkiego dobrego i, bo taka nasza rola, czekamy na więcej!