Czwarty dzień sopockiego festiwalu rozpoczął się od występu nietypowego kwartetu w składzie Natalia Nykiel, Ania Karwan, Natalia Przybysz i Bovska. Kto jednak spodziewał się girlsbandowej oprawy, został zaskoczony, bowiem elegancko ubrane wokalistki wykonały wzniośle utwór "Tych lat nie odda nikt", udowadniając tym samym, że da się nie fałszować, co w poprzednich dniach przychodziło niektórym z dużym trudem. Elegancki ton podtrzymał również Wojciech Gąsowski, wykonując niezapomniany przebój "Gdzie się podziały tamte prywatki" z 1989, który z pewnością wzbudził wśród publiczności stare i znane nam wspomnienie, że kiedyś to było...
Legendy polskiej piosenki w Sopocie
Organizatorzy postanowili jednak zderzyć klasykę z teraźniejszością i mogliśmy podziwiać duety ponad pokoleniowymi podziałami. W zielonym scenicznym anturażu wystąpiły razem Halina Frąckowiak i wspomniana już tutaj Natalia Nykiel. Młoda wokalistka oddała hołd legendzie polskiej muzyki i obie panie wykonały razem "Bądź gotowy dziś do drogi", co trzeba przyznać, było dość wzruszającym momentem. Frąckowiak miała również okazję przypomnieć widzom swój ponadczasowy utwór "Papierowy księżyc", ale niestety, po raz kolejny dały o sobie znać kłopoty techniczne, bo nie dało się ukryć, że piosenkarka ma problemy z odsłuchem i w efekcie jest często pod dźwiękiem. Coś nam mówi, że największe nazwiska rodzimej sceny powinny występować w nieco bardziej dopracowanych warunkach…
Nostalgiczny klimat podtrzymał Andrzej Dąbrowski, zdobywając serca publiczności nie tylko swoją gustowną różową koszulą, ale i pełnym energii wykonaniem "Do zakochania jeden krok". Wokalista po występie podziękował fanom i wyraził wdzięczność, że utwór ten, pomimo ponad 50 lat na liczniku, wciąż podbija serca słuchaczy. Tuż po nim uwagę widzów przejęła Krystyna Prońko, która dzięki specyficznemu, ktoś mógłby powiedzieć agresywnemu stylowi występowania, sprawiła, że widzowie "jedli jej z ręki". "Jesteś lekiem na całe zło" to jedna z tych piosenek, które wzruszą nawet najtwardszych malkontentów, nie dziwi zatem, że Prońko nagrodzono owacjami na stojąco.
Po mocno emocjonalnym występie Krystyny Prońko, przyszedł czas na kolejny międzypokoleniowy duet. Tym razem byli to Andrzej Rybiński i Bovska z utworem "Nie liczę godzin i lat". Para nie miała może najłatwiejszego zadania, aby podtrzymać zainteresowanie publiczności po popisach Prońko, ale poradziła sobie z nim… śpiewająco. Okazali się jednak tylko albo aż przystawką przed fenomenalną Alicją Majewską, która bez wątpienia skradła show. Piosenkarka zaprosiła też do duetu Igora Herbuta przy coverze "Lubię wracać tam gdzie byłem" nieodżałowanego Zbigniewa Wodeckiego. "To prawdziwy zaszczyt" - skomentował swój występ z ikoniczną wokalistką lider LemON.
Ktoś mógłby powiedzieć, że wejść na scenę po tak fenomenalnej Majewskiej to bycie kamikadze, a przypadło to w udziale Ani Karwan, która dodatkowo musiała się zmierzyć z ponadczasowym hitem Zdzisławy Sośnickiej "Aleją gwiazd". Zapowiedziana przez legendarną wokalistkę Karwan nie ukrywała wzruszenia i choć słuchacze kojarzą ją raczej z prostych i radiowych ballad, tutaj mogła w końcu pokazać pełnię swoich wokalnych możliwości i bez wątpienia dała najlepszy występ wieczoru, jeśli chodzi o młodsze pokolenie gwiazd rodzimej branży muzycznej.
Wzruszeń nie zabrakło również przy okazji pojawienia się na scenie Ewy Bem. Ukochana przez Polaków wokalistka, zmagająca się w ostatnich latach z problemami ze zdrowiem i rodzinnymi tragediami, nie ukrywała swojej radości, a głośne owacje publiczności doprowadziły ją do łez: "Moi kochani, nie udało mi się rok temu dojechać do Sopotu i spotkać się z wami. Okropna choroba zatrzymała mnie w biegu, ale dwie moje znakomite koleżanki, Ania Karwan i Małgosia Ostrowska, dźwignęły ciężar zaśpiewania tych piosenek. Dziś spróbuję im dorównać. Dziękuję, że na mnie czekaliście. Oto jestem" - mówiła wzruszona przed zaśpiewaniem "Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał". A nam wszystko mówi, że potrzebujemy jeszcze więcej Ewy Bem na polskich festiwalach…
To jednak nie był koniec łez. Prowadząca festiwal, Paulina Krupińska, poinformowała publiczność, że jedną z gwiazd imprezy miał być Tadeusz Woźniak. Wokalista i kompozytor cieszył się na swój występ i miał być nim bardzo podekscytowany, niestety w lipcu zmarł. Organizatorzy postanowili oddać mu hołd i na scenie pojawili się wszyscy dotychczasowi wykonawcy i żona Woźniaka, Jolanta Majchrzak, aby odśpiewać jego przebój "Zegarmistrz światła". Opera Leśna rozświetliła się tysiącami telefonów, a w oczach występujących artystek dało się dostrzec zadumę i łzy.
Nieco grobowo, jak na ironię, rozpoczął się występ Haliny Mlynkovej, która spowita w czerni odśpiewała "Nic nie może wiecznie trwać" Anny Jantar. Szczęśliwie, muzycy i sama piosenkarka szybko wrócili do nieco żywszej i bliższej oryginału aranżacji utworu. "Pamiętajcie, miłość jest najważniejsza" - wykrzyczała do publiczności dwukrotnie rozwiedziona gwiazda, aktualnie szczęśliwie zakochana. Do trzech razy sztuka?
Wpadki techniczne podczas występu Edyty Bartosiewicz
"Rozwodem" pewnie zakończy się też relacja Edyty Bartosiewicz i ekipy technicznej pracującej przy TVN-owskim festiwalu, która niemal zrujnowała szumnie zapowiadany i długo oczekiwany recital piosenkarki. Bartosiewicz, latami nieobecna na rodzimych scenach, świętowała 30-lecie albumu "Sen", ale wszystko popsuła prawdziwa plaga kłopotów z odsłuchem, a te zaczęły się zanim jeszcze zdążyła zaśpiewać pierwsze nuty jednego ze swoich hitów. "Proszę ciszej odsłuch" było wypowiadane przez nią z taką częstotliwością, że ktoś mógł odnieść wrażenie, że to tytuł jednej z piosenek.
Gwiazda odniosła się również do tego, że notorycznie zdarza się jej znikać z muzycznej mapy i to na długie lata. "Ale ten czas szybko biegnie… Czasami próbowałam go powstrzymać i odwrócić, ale to się nie udaje. Nastąpiła u mnie długa przerwa, ale nie będziemy wchodzić w szczegóły. Ważne, że jesteście dziś tutaj ze mną" - mówiła do zgromadzonych w Operze Leśnej fanów.
Pomimo irytujących problemów technicznych, Bartosiewicz nie dała się wytrącić z równowagi i sumiennie wykonała swoje największe przeboje z "Jenny" na czele, przypominając wszystkim, że "kiedyś" i w komercyjnej polskiej muzyce było miejsce na chwytliwe melodie i teksty, które nie raziły intelektualną płycizną. Miejmy nadzieję, że młode pokolenie wykonawców siedziało z notesami przed telewizorami i skrzętnie notowało.
Raperzy na Top of the Top Festival w Sopocie
Trzecią i ostatnią częścią sopockiego festiwalu był koncert legend hip-hopu, wspomaganych przez popularnych wokalistów i wokalistki. Trzeba powiedzieć, że obecność rapowych znakomitości dodała imprezie nieco pieprzu, a cukierkowa oprawa i brokat musiał ustąpić miejsca wulgaryzmom, tak przecież obecnym w hip-hopowych tekstach. "Normalnie o tej porze w Sopocie nie dzieją się takie rzeczy" - skomentowała występ Kaliber 44 i Igora Herbuta prowadząca Mery Spolsky, która kilkanaście minut później wykazała się również wokalnie obok Bisza. Nie było to jedyne zaskoczenie - z Hemp Gru pojawiła się powracająca do mainstreamu Sarsa, a swoim imponującym wokalem Fenomen wspomagała Ania Karwan. Widzowie mogli podziwiać też występ m.in. Małgorzaty Ostrowskiej i O.S.T.R., który podkreślił, że rzadko pojawia się na tego typu eventach, ale zrobił to dla swojej ukochanej mamy. Koncert zwieńczyła legendarna formacja Paktofonika.
Pomimo zdecydowanego falstartu i zarzutów, że TVN zrobił z sopockiego festiwalu "imprezę pracowniczą", służącą jedynie autopromocji zatrudnionych tam celebrytów, ostatni dzień muzycznego święta nim faktycznie był i uratował honor "Top of the Top". Być może organizatorzy wyciągną z tego wnioski i w przyszłym roku zaserwują nam mniej dukającej Agnieszki Woźniak-Starak, pstrokatych kreacji trzecioligowych celebrytek czy pląsającej Magdy Gessler, a więcej dobrej polskiej muzyki, która zasługuje na to, żeby być w centrum takiego wydarzenia.
A Wy jak oceniacie "Top of the Top Sopot Festival 2024"? Oglądaliście z wypiekami na twarzy czy zmienialiście kanał?