Zostałam wkręcona w ten program, nie wiedziałam, na czym będzie polegać. Myślałam, że to będzie zwykła metamorfoza. Nałożyli mi perukę na głowę, ubrali w ciuchy, których nigdy w życiu bym na siebie nie założyła. Porobiłam z siebie kretynkę, ale było śmiesznie.
Tym razem zaczynamy cytatem z Karoliny Gilon, gospodyni programu o miłosnych uniesieniach singli na rajskiej wyspie i - jak się okazuje - byłej uczestniczki najbardziej krindżowego show o metamorfozach w historii polskiej telewizji. "Operacja: Stylówa", bo tak nazywał się ten wytwór czyjejś wyobraźni, przed laty sprowadziła nam z zagranicy stacja MTV Polska. I chwała jej za to, bo dziś trudno byłoby o równie "wysublimowane" widowisko.
Pamiętacie "Operację: Stylówa"? My tak, a chyba wolelibyśmy zapomnieć
Prowadzącą tego majstersztyku wśród formatów urodowych była Aleksandra Szwed, która z bliżej nieokreślonych powodów uznała, że przyjęcie tej fuchy było dobrym pomysłem. Pomagał jej komputer zwany PODem, co było akronimem od "Prywatnego Oka Doradczego". Razem ich zadaniem było tropić "fanki sztuczności" i nawracać je na naturalność. Podejrzewamy, że i dziś miałyby zapewne huk roboty.
Przejdźmy więc do samego procesu przemiany. Najpierw przekonywano uczestniczki, że "straszą", na co poparciem miały być srogie komentarze przechodniów z galerii handlowej - i to takie na zasadzie "brzydko się ubiera, ale tapeciara, chyba się w solarium zatrzasnęła". Nawiasem mówiąc, opinie rzadko odnosiły się do konkretnych stylizacji, bo były zbyt ogólne albo nawet nie nawiązywały do danej sytuacji, a wśród oceniających można dziś dostrzec znajome twarze, w tym aktora amatora z paradokumentów czy reportera jednego z portali internetowych. Jaki ten świat mały...
Dalej było już tylko zmywanie makijażu przed kamerą i przebranie uczestniczek w inne ciuchy. No i oczywiście "zabawna" rozmowa z PODem, którą każdorazowo można streścić następująco: "Wyglądasz sztucznie", "Nieprawda", "Masz być naturalna", "I tak mnie nie zmienisz, spadaj". Oczywiście nie była to normalna, żywa dyskusja, bo udźwiękowienie nie dawało nawet szansy na stworzenie takiej iluzji, a oczy bohaterki jednego z odcinków cały czas niebezpiecznie uciekały w lewo, żeby "zasięgnąć inspiracji" z planszy poza okiem kamery. Urocze.
Same przemiany to zapewne kwestia gustu, więc zacznijmy może od sprawy oczywistej: ewidentnie nie wszystkie metamorfozy w tym programie były na serio. Telewizja coś chachmęci? Niemożliwe. A jeśli potrzebujecie na to dowodu, to miejcie świadomość, że jedną z bohaterek była drag queen, która po usunięciu z niej "sztuczności" po prostu wróciła do codziennego stylu i odtrąbiono to jako sukces. Wizytówkę nagrano z kolei, gdy siedziała w wannie w charakteryzacji i z doczepionym ogonem syreny. Inne uczestniczki przedstawiały się głównie jako wyzwolone imprezowiczki, ale była też taka, która "udawała" elfa.
"Operacja: Stylówa" bawi i uczy. Głównie jednak bawi
Napomknęliśmy już o tym, że docinki silących się na krytykę przechodniów nagrywano w warszawskich galeriach handlowych. Cóż, nie tylko to. Realizowano tam też przebitki z Olą Szwed, która bąkała coś o naturalności w sklepie perfumiarskim czy obok manekina i na tle ciuchów z sieciówki. Czasem ktoś im przypadkiem właził w kadr, bo wszystko działo się w godzinach pracy, ale kto by się tym przejmował?
Galeria była również miejscem, w którym uczestnicy pokazywali się bliskim po "wielkiej metamorfozie". Te bywały zresztą całkiem zabawne - tak jak wtedy, gdy podczas nagrań jedna z dziewczyn miała pryszcza na policzku, którego po przemianie "przemalowano" na pieprzyk. Zrobiono nawet zbliżenie. Tak właśnie wygląda szczyt geniuszu w dziedzinie metamorfoz. Szach mat, Sablewska.
Same metamorfozy można głównie podzielić na dwie kategorie: sensowne i "ojej, co oni jemu/jej zrobili". Wydaje się, że niektóre z uczestniczek zakładały peruki (i to zarówno przed, jak i już po przemianie), a żeby się nie wydało, dawali im najbardziej randomowe nakrycia głowy, jakie możecie sobie wyobrazić. Momentami wyraźnie silono się też, żeby iść ze skrajności w skrajność - z "goth girl" zrobiono na przykład przebraną w neony blondynkę. Szybko jednak porzuciła ten styl, a przynajmniej tak twierdziła na nagrywkach w kawiarni, również w galerii handlowej, które opisano jako "trzy tygodnie później". Wierzymy na słowo.
Na wzmiankę zasługuje też "kącik piękna" prowadzącej, w którym ta - a jakże - dzieliła się z widzami urodowymi lifehackami rodem z "Bravo". Ola myła więc włosy piwem (a raczej znikała z butelką pod prysznicem, a potem suszyła przed kamerą i tak suche włosy, dochodząc do wniosku, że "jednak woli je pić"), goliła ogolone już nogi, które posmarowała odżywką do włosów, wycierała twarz papierem do pieczenia, czy ścierała podeszwy czółenek tarką ręczną, żeby nie ślizgały się na chodniku. A Wy co, nadal w tyle z nowinkami ze świata beauty?
"Operacja: Stylówa" czy jednak "Operacja: Krindżówa"? Dla nas odpowiedź jest oczywista, ale wspominamy to jednak z łezką w oku. Umówmy się: w czasach, gdy metamorfozy uczestniczek programów są traktowane śmiertelnie serio, dobrze jest wspomnieć, że ktoś umiał się z tego śmiać. Może to czas odkurzyć POD i znów ruszyć do boju?