Czy tego chcemy, czy nie, Patryk Vega już od lat utrzymuje w czołówce najbardziej rozpoznawalnych polskich twórców. Można nawet uznać, że każdy jego film to wydarzenie, jednak nie ma to nic wspólnego z pochlebnymi opiniami krytyków, bo ci od lat nie zostawiają na jego kolejnych "dziełach" suchej nitki. O ile do tej pory mógł się zasłaniać oglądalnością, to ostatnio nawet tu nie miał chyba czego świętować.
W końcu w lutym Patryk Vega ogłosił, że kończy działalność na polskim rynku i teraz chce nas reprezentować międzynarodowo. Jednych to ucieszyło, innych zmartwiło, ale sam kontrowersyjny reżyser patrzy podobno w przyszłość ze sporym optymizmem. Niestety, zanim krytycy będą mogli odpocząć od konieczności recenzowania jego kolejnych produkcji, czeka nas jeszcze premiera filmowej autobiografii - oczywiście "bez cenzury".
Teraz dzięki doniesieniom "The Hollywood Reporter" dowiadujemy się, czym Vega zamierza się zajmować po porzuceniu polskiego rynku. Jak ogłoszono, kontrowersyjny reżyser planuje nakręcić film o dojściu do władzy Władimira Putina. Ma się w nim skupić przede wszystkim na jego powiązaniach z petersburskim światem przestępczym, ale nie zabraknie wątku ostatniej napaści Rosji na Ukrainę.
Co ciekawe, Vedze udało się już nawet przekonać potencjalnych sponsorów, którzy wyłożyli na produkcję filmu aż 12 milionów dolarów. Zdjęcia do filmu "The Vor in Law" mają ruszyć w przyszłym roku i powstać w Polsce, Litwie i Malcie. Choć na razie nie jest jasne, kto miałby zagrać w kolejnym "dziele" reżysera, to podobno Vega marzy o zaangażowaniu amerykańskiej gwiazdy bądź kogoś rozpoznawalnego w całej Europie.
Patryk nie byłby jednak sobą, gdyby nie pożalił się w rozmowie ze wspomnianym medium, że Polacy nie doceniają jego wybitnego talentu. Szczególny żal ma do krytyków, którzy, mimo komercyjnego sukcesu, nie chcą dostrzec w nim wizjonera, za którego się uważa.
Krytykują mnie, bo jestem królem box office'u. W Polsce już się nie rozwinę. Czuję, że tworzenie po angielsku to naturalny progres dla mojej kariery - twierdzi.
Przy okazji usilnie zapewnia, że doskonale wie, jak rozporządzać tak pokaźnym budżetem filmowym. Do tej pory pracował bowiem z mniejszymi środkami, a filmy i tak powstawały.
Potrafię zrobić film w 13 dni za 300 tysięcy dolarów. Mogę zmieścić się w tym samym czasie, używając tych samych kamer i to za 10 procent budżetu australijskiego, a co już mówić o hollywoodzkim. Wiem doskonale, co mogę zrobić za 10 milionów - przechwala się.
W to nie wątpimy... Myślicie, że Polska potrzebuje w świecie właśnie takiej reprezentacji?