Patrząc na niezbyt efektowne wyniki oglądalności "Pytania na śniadanie", jak i "Dzień Dobry TVN" ktoś mógłby pomyśleć, że śniadaniówki to temat w naszej telewizji już nieco przebrzmiały i najzwyczajniej spalony. Czy potrzebujemy kolejnego programu, gdzie między rozmowami o nowotworach, światowym dniu truskawki czy ząbkowaniu o 9:30 rano ktoś robi przysiady, a jakiś inny celebryta gotuje zupę szczawiową, by za chwilę odbyło się lokowanie suszarki do włosów? Według Edwarda Miszczaka, zdecydowanie jest to format, który polskim widzom się po prostu należy. Już niebawem swoją premierę mieć będzie "Halo, tu Polsat!", a w roli prowadzących zobaczymy starą, sprawdzoną gwardię znaną wielbicielom tej stacji: Agnieszka Hyży, Maciej Rock, Paulina Sykut-Jeżyna i Krzysztof Ibisz. Decyzją dyrektora programowego ostatni duet utworzą Kasia Cichopek i Maciej Kurzajewski, którzy przed kilkoma miesiącami wylecieli z hukiem z konkurencyjnego show TVP. Jak można się domyśleć, wiadomość o ich angażu wzbudziła spore emocje wśród internautów i to niekoniecznie pozytywne.
Zdziwienie taką decyzją jest jak najbardziej zasadne. Jeśli Polsat chce wprowadzić na rynek śniadaniówek powiew świeżości, a chyba taki cel powinien przyświecać producentom nowego formatu, to dlaczego decyduje się na zatrudnienie spadochroniarzy z telewizji publicznej? Abstrahując od umiejętności wyżej wymienionej pary, gdzie mowa tylko o jednym profesjonalnym prezenterze, to ich wizerunek w ostatnich latach został mocno nadszarpnięty, a cały szum medialny, który im towarzyszy, to bardziej tani bulwarowy rozgłos niż efekt szacunku do ich pracy na wizji. Na pytanie dlaczego kolejni włodarze telewizji próbują zrobić z Kasi Cichopek dziennikarkę to już temat na odrębne wypracowanie, ale jego napisania chyba nawet nie chcemy się już podejmować. Z tego miejsca chcemy pozdrowić tylko młodych, aspirujących dziennikarzy po szkole, którzy nie mieli tego szczęścia i nie poszli na casting popularnej telenoweli. Wasza i nasza strata.
A skoro mowa o nowych-starych twarzach to jak bumerang powraca temat aparycji Małgorzaty Rozenek-Majdan. Celebrytka w ciągu ostatniej dekady przeszła tyle metamorfoz, że nie dźwignąłby tego nawet program Mai Sablewskiej. Rozenek nigdy wprawdzie nie ukrywała korzystania z dobrodziejstw medycyny estetycznej, ale i tak co jakiś czas jej nowe wcielenie jest przyjmowane przez internautów z dużą dozą zdziwienia. Oni są zdziwieni, a Małgosia jest zdziwiona ich zdziwieniem. I faktycznie, ciężko ocenić, jakie oczekiwania względem zmieniających się celebrytek ma publiczność. Czy chcemy, żeby wzorem relacji z codziennego życia, zabierały nas również do gabinetów chirurga i szczegółowo omawiały proces planowanych zmian? Czy po prostu powinniśmy zaakceptować, że to się dzieje i nie wnikać w szczegóły. Na to chyba nasze show-biznesowe kameleony liczyć nie mogą, bo w komentarzach pod nowymi zdjęciami Małgosi aż wrze.
Do całego zamieszania gwiazda podchodzi jednak z humorem. "Zmieniam się raz na trzy lata. Mój mąż jest najbardziej zachwycony tym - naprawdę. Powiedział mi: "Słuchaj, ja się z tobą nigdy nie nudzę, ja co trzy lata mam nową żonę" - powiedziała Super Expressowi. A my co trzy lata nową celebrytkę. Natomiast jeśli mielibyśmy pokusić się o ocenę, to chyba ta najnowsza twarz podoba nam się najbardziej. Ale nie ma chyba się co zbytnio przyzwyczajać, bo twarze Rozenek są jak pory roku - za chwilę będzie kolejna.
Na wielki finał musimy pochylić się nad Blanką Lipińską, która zdecydowanie zasługuje na tytuł osoby będącej chronicznie online. Popularna pisarka, choć mogłaby w ciszy i spokoju delektować się zarobionymi milionami, ma tendencje do wchodzenia w durnowate dyskusje ze swoimi obserwatorami i jeszcze większą potrzebę udowodnienia swoich racji. Po tym, jak temat mało ostrożnych celebrytek za kółkiem znów pojawił się na tapecie "dzięki" Klaudii El Dursi, a później, choć w znacznie lżejszym kontekście, Julii Wieniawy, z sobie tylko znanych powodów Lipińska postanowiła udowodnić 826 tysiącom obserwatorów na Instagramie, że nagrywanie telefonem podczas jazdy jest okej. W toku zbierania argumentów na poparcie tej kontrowersyjnej tezy, autorka "365 dni" sięgnęła po legendarny chłopski rozum i wyjaśniła internetowej biedocie, że jej nowoczesne auto posiada ekran, na który ona i tak w trakcie jazdy zerka, więc to żadna różnica, czy zerknie na wspomniany ekran, czy na swój telefon.
Naukowo-prawną analizę Lipińska zakończyła odezwą do osób, które zechciałyby ją pouczyć - tych zaprosiła do ucałowania jej czterech liter. Tak bliskie spotkanie sobie odpuścimy, ale mimo wszystko, dla Blanki mamy jedną złotą radę: nie wszystkie procesy myślowe, które zachodzą w jej głowie, muszą być zarejestrowane w formie wideo. Bez znaczenia, czy odbywa się to w trakcie jazdy, czy też nie. Obejrzeliśmy trzy części jej filmów, naprawdę już nam wystarczy…