Kabaret Paranienormalni powstał w 2004 roku; założył go Robert Motyka z kolegami. Trudno znaleźć widzów, którzy choć raz nie widzieliby występu formacji czy nie słyszeli o Mariolce - alter ego Igora Kwiatkowskiego. W 2017 roku nieoczekiwanie poinformowano jednak, że grupę opuszcza Kwiatkowski, który postanowił rozpocząć solową karierę. Teraz Motyka w rozmowie z "Dzień dobry TVN" wrócił pamięcią do tego ciężkiego dla niego czasu i opowiedział o ich relacji.
Przeżywaliśmy wzloty i upadki, zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Do tego stopnia, że spędzaliśmy ze sobą święta, Igor też jest ojcem chrzestnym mojej córki Hani i nagle w styczniu 2017 roku mój przyjaciel mi mówi, że on odchodzi z tego projektu i będzie robił karierę solową - opowiadał.
Robert ujawnił, że sytuacja ta wyklarowała się tak naprawdę zaledwie w ciągu miesiąca, bo jeszcze w grudniu kabareciarze snuli wspólne plany na przyszłość, a w "styczniu okazało się, że to koniec". Motyka opowiadał, że nie mógł sobie poradzić z tą sytuacją i tak naprawdę nie miał okazji przegadać jej z przyjacielem.
Trudno powiedzieć, o co poszło. Każdy mówi, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, ale myśmy nigdy nie mieli okazji, żeby to przegadać, o co poszło. Taka została podjęta decyzja, z którą oczywiście się nie zgodziłem. Ja nie byłem gotowy emocjonalnie, żeby powiedzieć: Okej. Wpadłem w najtrudniejszy moment w swoim życiu artystycznym, czyli przez dwa lata nie potrafiłem nic ze sobą zrobić. Przestałem w siebie wierzyć, nie potrafiłem niczego napisać, niczego wymyślić, nauczyć się tekstu na pamięć... - opowiedział w rozmowie z Dorotą Wellman.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Robert Motyka opowiada o przyjaźni z Igorem Kwiatkowskim
Mimo że Kwiatkowski jeszcze przez rok pozostał w zespole, to relacje panów były napięte i - jak sam Robert przyznał - ograniczone do minimum.
Myśmy rozmawiali ze sobą tylko na scenie. Dwie godziny spektaklu, zachowujemy się normalnie, gramy, a potem cisza. Było kilka prób z mojej strony, żeby dowiedzieć się, o co chodzi, bo uważałem, że należy nam się, jakieś wytłumaczenie. Nie otrzymaliśmy tego wytłumaczenia i przestałem to forsować - opowiadał.
Ostatni występ zagraliśmy 17 grudnia (...). Cała sala ludzi, gramy swoje najnowsze skecze, mam świadomość, że to nasz ostatni występ, mam to też nagrane. Po zakończonym występie nie podajemy sobie ręki. Ta sprawa tym bardziej zostaje jakaś urwana - kontynuował w rozmowie.
Po tym trudnym doświadczeniu mężczyzna szukał pomocy u psychologa, ale i to nie przyniosło ukojenia.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że to był moment, który mnie złamał. Poszedłem do psychologa jednego, drugiego, trzeciego, żeby coś powiedzieć. W zasadzie tylko płakałem i opowiadałem jakąś historię wyrwaną z kabaretu. To w ogóle mi nie pomogło - mówił.
Robert Motyka o nowotworze ojca i wypadku syna
Nie był to jednak koniec trudności w jego życiu, bo okazało się, że tata artysty zachorował na nowotwór. Mimo że na początku rokowania nie były najlepsze, to dzięki trudnej operacji udało się uratować jego życie. Kolejne problemy zaczęły się przy okazji wybuchu pandemii COVID-19, gdy Motyka musiał zrezygnować z występów na scenie, a gwoździem do trumny okazał się wypadek syna.
Jest 2 maja i o godz. 5:00 dostajemy telefon, że nasz syn wypadł z piątego piętra. Dostajemy telefon od jego dziewczyny, że był wypadek, że on wyleciał. Chwilę później jesteśmy w aucie, jedziemy do szpitala. Po drodze trzy razy zatrzymuję auto, żeby zwymiotować. Jesteśmy w środku pandemii, więc oczywiście nie wpuszczają nas do szpitala, na SOR wchodzi tylko moja żona. (...) Stoję za szybą, patrzę na to i widzę, że lekarz kręci głową. Moja żona mdleje, ktoś ją podnosi. Później mówi, że oni go nie uratują, że próbują coś zrobić. Wchodzę na ten OIOM, patrzę na mojego syna, który nie przypomina mojego dzieciaka. (...) Jesteśmy w totalnym odrętwieniu - mówił w rozmowie z Dorotą Wellman.
Motyka przyznał, że w tym trudnym czasie mógł liczyć na wsparcie innych ludzi. Wyjaśnił, że jego syn w końcu odzyskał świadomość, ale dwa miesiące spędził w szpitalu. Na koniec wywiadu zwierzył się, że wszystkie te złe sytuacje w pewnym stopniu go uzdrowiły...
To jest to szczęśliwe zakończenie. Ta tragedia też mnie uratowała z tego wszystkiego. Z tej pracy, z obarczania się winą, że to moja wina, że za bardzo pracowałem, że ten kabaret się przegrzał, że niepotrzebne poświęcałem tyle czasu... Nagle w jednej sekundzie to wszystko znika. Nagle patrzę na mojego syna i to jest najważniejsze! - mówił.