Jeśli mielibyśmy pozwolić sobie na odrobinę cynizmu, to powiedzielibyśmy, że tradycyjne polskie święta to takie, gdzie zgromadzona przy stole rodzina spektakularnie się kłóci i wylewa gorzkie żale, zanim zdąży podzielić się opłatkiem. Trzymając się tej definicji, zbliżające się święta Bożego Narodzenia zwiastuje medialna awantura w rodzinie Martyniuków, która raz po raz udowadnia, że nikt tak nie zasługuje na życzenia spokoju, jak właśnie oni. A skoro była już mowa o rózgach, to z pewnością nigdy nie został nią obdarowany Daniel Martyniuk, o którym w dzieciństwie ktoś mógłby powiedzieć, że jest niezłym ancymonem, dziś natomiast to symbol bananowej młodzieży i "czarna owca" rodziny - czego nie ukrywa już nawet jego własna matka. O wybrykach Daniela rozpisujemy się od lat i choć przeciw niemu mógł być cały świat, zdrowy rozsądek i suche fakty, to zawsze mógł liczyć na wsparcie rodziców: finansowe Zenka i wizerunkowe Danuty. Miarka w końcu się jednak przebrała, a szalę goryczy przelało wideo, które Daniel opublikował na swoim Instagramie, gdzie wulgarnie zwraca się do Zenka z bliżej niesprecyzowanymi pretensjami natury finansowej. A według relacji jego najbliższych, ta publiczna kompromitacja to tylko wisienka na zsiadłym torcie.
Nic więc dziwnego, że pogubiona latorośl Martyniuków została odcięta od finansów znanego ojca, a wyrozumiała do tej pory matka powiedziała dość i publicznie nazwała go "ćpunem". Danuta Martyniuk była niejednokrotnie krytykowana za pobłażliwe, przynajmniej na łamach prasy, podejście do występków syna, aczkolwiek ciężko winić matkę za to, że broni dziecka jak lwica - nawet gdy to wyraźnie zbłądziło. Te czasy raczej prędko nie wrócą, bo matka Daniela wyraźnie przeszła z etapu wyparcia do całkowitej rezygnacji, wylewając z siebie trzymaną latami frustrację. Nie broni już imienia syna, bo tam już nie ma co zbierać, ale próbuje obronić siebie jako matkę. Zapewnia w "Fakcie", że Daniel został wzorowo wychowany, a ona sama dała mu mu dobry przykład, na winowajcę wskazując uzależnienie od alkoholu i narkotyków. To desperacki krzyk zrezygnowanej matki, na którą cały świat pokazuje palcem i krzyczy "winna". Wypłakiwanie się w słuchawkę dziennikarzom tabloidów jest z pewnością kontrowersyjną metodą wychowawczą, ale jeśli do Daniela nie dotarło jeszcze, że może stracić wszystko, to może uzmysłowią mu to nagłówki gazet, z których grożą mu solidarni do tej pory rodzice. Aczkolwiek pierwsze skrzypce gra tu Danuta, bo Zenek, przynajmniej medialnie, stara się być dżentelmenem lub - będąc trochę złośliwym - zwyczajnie umywa ręce.
Rodzinny spektakl ufundowany nam przez Martyniuków ogląda się tyleż z zainteresowaniem, co smutkiem, bo z wielkimi pieniędzmi spadła na nich ogromna popularność, a oni nie dość, że nie mają odpowiednich narzędzi, by z osobistym dramatem poradzić sobie w zaciszu domowym, to jeszcze rozgrywają go na łamach gazet i portali plotkarskich. Jesteśmy przekonani, że to nie koniec, ale biorąc pod uwagę to, jak cała sytuacja eskaluje… Tegoroczne święta u Martyniuków mogą być "ciekawe".
A skoro przy problemach rodzinnych jesteśmy, to grzechem byłoby nie wspomnieć o innej medialnej familii, której nieobce są awantury i przekrzykiwanie się w gazetach. W jednym z warszawskich sądów odbył się kolejny odcinek najbardziej frapującego serialu ostatnich lat czyli "Królikowscy kontra Opozda". Tym razem - a uwierzcie nam, potrzebujemy radcy prawnego, który pomaga nam orientować się w tym zamieszaniu - rozprawa dotyczyła widzeń Małgorzaty Ostrowskiej-Królikowskiej z jej wnuczkiem Vincentem. Joanna pojawiła się w sądzie w doskonałym humorze, a jej jeszcze-teściowa i jeszcze-mąż zeznawali w trybie zdalnym. Ku prawdopodobnie niezadowoleniu obu stron, tego dnia ostateczny wyrok nie zapadł, a Joanna zapewnia, że na kolejnej rozprawie przedstawi "nowe dowody". Jeśli wy też pomyśleliście teraz, że to się absolutnie nigdy nie skończy, to wiedzcie, że nie jesteście sami.
Batalia Joanny Opozdy i Królikowskich to kolejny dowód na to, że nawet tak poważne sprawy, jak alimenty czy prawo do widzeń z synem/wnuczkiem w całym tym medialnym zamieszaniu, wzajemnym wyzywaniu się i grożeniu, stają się jakąś farsą, której przyglądają się miliony ludzi. Zrobiła się z tego reaktywacja show "Kto ma rację?", która ma niewiele wspólnego z najważniejszą intencją tutaj czyli próbą zapewnienia dziecku możliwie normalnego dzieciństwa. A za to należy się tylko rózga.
A na zakończenie naszego przeglądu krótkie i zaskakujące przypomnienie, że telewizja kłamie. W podkaście serwisu "Świat Gwiazd" coming out zrobił Grzegorz Mielec, którego widzowie mogą pamiętać z pierwszej edycji polskiego "Big Brothera". Jednym z wątków wzbudzającym wówczas emocje był domniemany romans Grzegorza i Karoliny Pachniewicz i to pomimo tego, że jak zapewnia teraz, rodzina i najbliżsi zdawali sobie sprawę z jego orientacji seksualnej. Pomysł udawanego romansu narodził się oczywiście w głowach producentów show, którzy mieli przekonywać uczestników, że to zaowocuje kontraktami reklamowymi i okładkami w kolorowej prasie. I jak to w życiu bywa, zebrane owoce były raczej marne.
Niewinna bądź co bądź sugestia dla głodnych sławy i rozpoznawalności naiwnych uczestników to jedynie wierzchołek góry lodowej. Ci bardziej wygadani bohaterowie pierwszych edycji polskiego "Big Brothera" nie szczędzą pikantnych szczegółów w zakulisowych rozmowach i "off the record" można dowiedzieć się dużo więcej o (często niemoralnych) manipulacjach, których dopuszczała się produkcja programu, byle tylko przyciągnąć przed ekrany miliony telewidzów. Być może dożyjemy dnia, w którym wygasną już wszystkie umowy i klauzule poufności, a mroczne sekrety rodzimej telewizji wyjdą w końcu na jaw, bo jak powiedziała wspomniana wyżej Joanna Opozda, niektórzy "posiadają wiedzę, o której nie macie pojęcia". Pudelek czeka z niecierpliwością.