Nic nie wzbudza takich emocji, jak pieniądze. Nie ma się co oszukiwać, lubimy zaglądać do portfela, a już szczególnie celebrytom i politykom. Tym drugim nawet powinniśmy! Nic więc dziwnego, że jedną z najgorętszych wiadomości tego tygodnia okazały się zarobki szefostwa telewizji publicznej, które ujawnił poseł Koalicji Obywatelskiej. Według dokumentu opublikowanego przez Dariusza Jońskiego, tłuste koty TVP miały powody, aby barykadować się na Woronicza i walczyć o stołki do samego końca - blisko 1,5 miliona zł przypadło w udziale Michałowi Adamczykowi, a Samuel Pereira i Marcin Tulicki (i mówimy to o wynagrodzeniu za odpowiednio 8 i 7 miesięcy pracy) 439.755,17 zł i 417.354,33 zł. A to tylko wierzchołek góry lodowej, nic dziwnego więc, że liczby te wywołały ogromne emocje i lawinę komentarzy w sieci. Bo wysokie zarobki to jedno, ale tak wielkie pieniądze dla propagandystów partii rządzącej to dla wielu już krok za daleko.
Na odpowiedź "drugiej strony" nie trzeba było długo czekać i do internetu szybko trafiły grafiki podsumowujące budżety, którymi Telewizja Polska obdarowywała swoje największe gwiazdy za czasów rządów Platformy Obywatelskiej. Zgodnie z przewidywaniami, i tutaj rzekome kwoty robią wrażenie - 800 tys. zł rocznej pensji Piotra Kraśki czy Beaty Tadli bulwersuje postronnych obserwatorów równie mocno, co bogacenie się PiS-owskiej gwardii. Oczywistym jest już, że pensje pracowników zreformowanej Telewizji Polskiej również będą pod lupą i obywatele oczekiwać będą nie tylko pełnej transparentności, ale i odejścia od filozofii gwiazdorskich kontraktów opiewających na tak astronomiczne kwoty, jak te przytoczone wyżej. Nie ma zgody w społeczeństwie, a tym bardziej wśród wyborców liczących na już nie "dobrą", a po prostu dobrą zmianę, na marnotrawienie publicznych pieniędzy. Nie ma w Polsce takich gwiazd, ani prezenterów czy dziennikarzy, którzy powinni zarabiać miliony. I co najważniejsze, nie ma w Polsce obywatela, który takie kontrakty chciałby finansować z własnej kieszeni. Przed nowym kierownictwem TVP ogromne wyzwanie i to na wielu poziomach - oby nie zawiedli.
Nie trzeba być jednak dziennikarką TVP, starą czy nową, by wywoływać kontrowersje. Przekonała się o tym Monika Jaruzelska, która z jakiegoś powodu uznała, że dobrym pomysłem będzie zaproszenie do swojego programu skompromitowanego Grzegorza Brauna. Poseł Konfederacji i zadeklarowany antysemita przyjął oczywiście zaproszenie, bo któż w jego pozycji pogardziłby darmową platformą do siania nienawiści i dezinformacji. Chcielibyśmy wierzyć, że Jaruzelską kierowały słuszne pobudki i wcale nie chodziło o tani skandal napędzający popularności jej raczej niszowej produkcji na YouTube, a ten mityczny dziennikarski obiektywizm, według którego należy wysłuchać wszystkich stron. W tym wypadku dumnego z siebie "polityka" mającego na koncie antysemicki atak w polskim Sejmie. Jeśli miarą sukcesu mają być wyświetlenia, to Jaruzelska trafiła w samą dziesiątkę - jej rozmowa z Braunem zanotowała do tej pory blisko milion odsłon, co jest liczbą dziesięć, a czasami dwadzieścia razy większą niż jej dotychczasowe materiały. Wizerunkowo strzeliła sobie w stopę, ale tylko jedną, bo oprócz ogromnych słów krytyki po publikacji wywiadu, doczekała się mnóstwa pozytywnych komentarzy od internautów, którzy uznają polityka Konfederacji za "męża stanu", a za punkt honoru wzięli sobie "walkę z żydowską kabałą".
Czy o schlebianiu takim kręgom intelektualnym marzyła Jaruzelska? Nieoczekiwanie, pewnie również dla siebie, stała się ikoną dziennikarstwa, wolności słowa i buntu dla osób prezentujących nienawistne, antysemickie i ksenofobiczne poglądy. Jest to z pewnością jakaś nisza i pod płaszczykiem "wysłuchania obu stron" pewnie znalazłyby się i kolejne, ale nie będzie przesadną fantazją liczyć na to, że Jaruzelska ocknie się po lekturze tego, co wydarzyło się nie tylko pod jej filmem, ale i artykułami na ten temat, i dojdzie do wniosku, że jednak nie każdy zasługuje na to, aby podsuwać mu mikrofon pod gębę. Trzymamy kciuki!
Żeby nie kończyć tego tygodnia (i roku!) na smutno i w atmosferze kłótni, warto wspomnieć o tym, za show-biznes kochamy najbardziej czyli zabawę. A bawić się, jak mało kto, potrafi Julia Wieniawa. Celebrytka świętowała pod koniec grudnia swoje 25. urodziny i z tej okazji zorganizowała w stolicy wielką imprezę, na której pojawiła się cała warszawska śmietanka. I to znak naszych czasów - na Instagramie gwiazdy mogliśmy podziwiać efektowne i kolorowe zdjęcia, jak mniemamy, po autoryzacji, a na Pudelku pokazaliśmy Wam to, co lubicie najbardziej czyli kulisy balangi, które udało się uchwycić paparazzi. A tam celebryci na dymku, pod wpływem dobrej zabawy i bez instagramowych filtrów. Zdjęcia cieszyły się ogromnym zainteresowaniem, co udowadnia tylko, że w czasach afer, skandali i politycznych przepychanek, wszyscy potrzebujemy czasami najzwyklejszej w świecie rozrywki. Julia ma za sobą udany rok i choć wielu zwiastowało rychły koniec jej kariery, wygląda na to, że powodów do świętowania tylko jej przybywa. Oby już zawsze w naszym towarzystwie!