Piotr Jacoń kilka miesięcy temu udzielił wywiadu magazynowi "Replika". Opowiedział w nim o coming oucie córki. Wiktoria latem zeszłego roku zadeklarowała się bowiem jako osoba transpłciowa.
Mężczyzna mówił wówczas o tym, jak wraz z żoną przyjęli wyznanie pociechy.
Kilka dni temu do sprzedaży trafiła książka dziennikarza. "My trans" to lektura składająca się z reportaży, których głównymi bohaterami są osoby transpłciowe lub ich rodziny. W związku z tym Jacoń udzielił Wirtualnej Polsce wywiadu, w którym opowiedział między innymi o kilku absurdach funkcjonujących w polskim systemie, z którymi on i jego najbliżsi musieli się bezpośrednio zmierzyć.
Niestety żyjemy w państwie, które osób transpłciowych nie widzi. Co w praktyce oznacza, że systemowo jest wobec nich opresyjne - mówi smutno mężczyzna. Narodowy Fundusz Zdrowia nie dostrzega osób trans, a przecież one całe życie są skazane na terapię hormonalną. Za wszystko płacą same. A to nie jest kwestia "widzimisię", to jest terapia ratowania życia. Bo jeżeli ten człowiek nie będzie taki, jak mówi jego dusza i psychika, może dojść do najgorszego. To koniec. Ale dla NFZ-u i dla państwa pod kątem prawnym to nie jest problem. Lata temu wymyślono procedurę metrykalnego ustalenia płci i nic się od tego czasu nie zmieniło.
Okazuje się, że formalne "poukładanie" statusu osoby transpłciowej w naszym kraju wymaga... pozwu przeciwko rodzicom.
Proces można przejść tylko na drodze pozwu przeciw własnym rodzicom. Dziecko musi mnie pozwać, oskarżyć o to, że wraz z żoną źle określiliśmy jego płeć przy narodzinach - wyjaśnia. (...) Nasze dziecko nie ma jeszcze nowego dowodu. Jesteśmy właśnie na etapie rozpraw sądowych. Absurd tej sytuacji demaskuje się na każdym kroku. Córka mieszka w Warszawie, ja tam pracuję, ale dom jest w Trójmieście, więc wziąłem od niej pozew przeciwko nam i samodzielnie złożyłem go w sądzie w Gdańsku. Żeby było szybciej.
Podczas rozmowy Piotr przybliżył również, jak przebiegała sama rozprawa sądowa.
Po pół roku przyjechaliśmy z żoną i z Wiktorią na rozprawę. Byliśmy bardzo zestresowani, spięci. Wchodzimy na salę, trzymając się za ręce, i pierwszy komunikat, który słyszymy od sądu, to, że pani powinna usiąść po tej stronie, a państwo naprzeciwko. Jako oskarżeni i strona pozywająca. Na dzień dobry państwo rozdzieliło polską rodzinę. Sztucznie to zrobiło, ale bezkompromisowo. W imię czego? Zwyczaju? Cholera wie. Sędzia podkreślała, że ma świadomość złożoności sprawy, ale i tam nie umiała wyjść poza gorset nieprzystających do niej norm - relacjonuje.
Myśmy pod polskim godłem przez chwilę stali na środku sali, a potem poszliśmy na te dwie przeciwne strony. Za chwilę nasza córka została wezwana do zeznań i powiedziano jej, że musi się przedstawić. Z pozoru bardzo prozaiczna czynność, ale istotą tego procesu jest to, że ty nie identyfikujesz się ze swoim imieniem, z osobą, którą tym imieniem nazwano - wspomina. Córka stanęła naprzeciwko obcych osób i musiała na głos wypowiedzieć swoje stare imię, tzw. "deadname". Zrobiła to szeptem. Sąd poprosił, aby powiedziała głośniej. I w tym momencie się rozpadła. Zaczęła płakać, wyć właściwie. I cały ten sztuczny koncept podzielenia nas - dziecka i rodziców - wziął w łeb. Bo widząc, jak Wiktoria płacze, poleciałem do niej i ją objąłem. Nie była w stanie nic mówić. Stała i się trzęsła. Tak się zaczęło, a potem było tylko gorzej.
W dalszej części wywiadu dziennikarz podkreślił, że on i jego rodzina nie mogli liczyć na żadną taryfę ulgową ze strony polskiego wymiaru sprawiedliwości:
Jesteśmy na rozprawie cywilnej, przed nami i po nas jakieś spory z ubezpieczycielami i bankami - mydło i powidło. Wszyscy ci ludzie mieli jednak szansę dojść do polubownego rozstrzygnięcia konfliktu, uniknięcia procesu. Nas nikt o to nie pytał, nie mieliśmy mediatora, nie można było uniknąć procesu. Próbowaliśmy robić wszystko, łącznie z pełnym podtrzymaniem pozwu, przyznaniem się do "winy". To powinno zakończyć sprawę - ubolewa.
Łez wylały się na tej sali sądowej litry, a na odchodne i tak usłyszeliśmy, że sąd powołuje biegłego. Biegły raz jeszcze przepyta moją córkę z jej życia. Mimo że przed procesem dostarczasz całą dokumentację medyczną, w tym opinię seksuologiczną - dowiadujemy się. Sąd powiedział, że to nie ma znaczenia, bo opinie są pozyskane prywatnie. Ale kolejny absurd tej sytuacji polega na tym, że nie da się inaczej. W Polsce nie ma żadnego państwowego ośrodka zajmującego się transpłciowością. Paranoja. Zapłaciliśmy za tamte opinie, które pozwoliły na podawanie hormonów, ale żeby zmienić na kawałku plastiku "M" na "K", trzeba było zapłacić za kolejną opinię biegłego. Płacimy my, mimo że to nie my, a państwo w osobie sądu - tej opinii biegłego sobie zażyczyło - relacjonuje bezradny ojciec Wiktorii.
Myślicie, że nadejdzie w końcu dzień, kiedy prawna sytuacja osób transpłciowych zmieni się na lepsze?
Czy kryzys w związku Deynn i Majewskiego to tylko medialna ustawka?