Justyna Gradek niedawno wróciła na języki za sprawą rozpadu małżeństwa z zawodnikiem MMA Karolem Miśkiewiczem. Była muza "projektanta" Philippa Pleina (który swego czasu oskarżył ją o kradzież 30 tysięcy euro) spędziła u boku ukochanego niespełna dwa lata. Zdaje się jednak, że widmo rozwodu nie jest na tę chwilę jej jedynym problemem.
Zobacz: TYLKO NA PUDELKU: Justyna Gradek JEST W SEPARACJI z mężem. "SPECJALNIE ROBI MU NA ZŁOŚĆ"
Za sprawą reportażu dziennikarzy Uwaga! głośno zrobiło się o niejakim "doktorze J.", który swoją praktykę z zakresu medycyny estetycznej prowadzi w Krakowie. Jego klinikę ochoczo promowała jeszcze przed kilkunastoma tygodniami właśnie Justyna Gradek, w stosunku do której lekarz musiał być wyjątkowo łaskawy. Jak się bowiem okazuje, kilkadziesiąt jego byłych pacjentek oskarża teraz mężczyznę o okaleczenie ich ciał. Jak informuje program Uwaga!, opisywany mianem "partacza" amator co prawda ukończył studia medyczne, jednak nie jest chirurgiem i nie posiada żadnej specjalizacji.
Po tym jak opisaliśmy wkład Justyny Gradek w promocję okaleczających zabiegów, modelka sama postanowiła się z nami skontaktować. W przesłanym do nas oświadczeniu zapewnia, że doktor J. posiada wszystkie dokumenty, których wymaga się do przeprowadzania tak skomplikowanych zabiegów jak, chociażby leczenie lipodemii.
Na wstępie - należy rozróżnić lekarza medycyny estetycznej od chirurga. Pan Doktor posiada uprawnienia do wykonywania zabiegów liporzeźbienia ciała. Cenię profesjonalizm pana doktora. Jestem bardzo zadowolona z efektów zabiegów. Wielokrotnie korzystałam z usług pana doktora, nigdy nie miałam i nie mam żadnych zgrubień ani marszczeń na skórze. Niemniej jestem bardzo restrykcyjna w wykonywaniu zaleceń pozabiegowych - zapewnia rzekomo zachwycona efektami zabiegu Gradek.
Dalej Justyna powtarza wcześniej już słyszane banialuki o tym, jak to pacjentka jest w 50 procentach odpowiedzialna za efekt po zabiegu. Otóż nie, drodzy Pudelkowicze, za efekt estetyczny w olbrzymiej większości odpowiada w takim przypadku chirurg (albo i "niechirurg") i nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej.
Pan Doktor powtarza, że jego działanie to tylko 50% sukcesu, drugie 50% już zależy od nas. Efektów pozabiegowych nie należy oceniać miarą zapłaconego wynagrodzenia. Myślenie, typu "klient nasz pan", "płacę i wymagam" w medycynie się nie sprawdza - czytamy w oświadczeniu, które ewidentnie "inspirowane" było wywodami doktora J..
Jako że zdaniem Justynki pacjentki nie powinny rościć sobie praw do prawidłowo przeprowadzonego zabiegu, warto w tym miejscu poinformować, że niektóre z ofiar "lekarza" wydały na jego usługi nawet 30 tysięcy złotych. W wielu przypadkach zdesperowane kobiety zaciągały pożyczki w nadziei, że mężczyzna pomoże im odzyskać dawno utraconą pewność siebie.
Może przyszła w końcu pora, aby ktoś zajął się regulacją "usług" promowanych przez influencerki w sieci? Wielu osobom oszczędziłoby to z pewnością wielu łez i pieniędzy.