Zacznijmy może od tematu tyleż smutnego, co ostatecznie zabawnego. Trwa kolejny sezon "Hotelu Paradise", gdzie romantycznie zbłąkani, ale i łaknący sławy uczestnicy szukają miłości, choćby było to uczucie tylko na jedną noc. Produkcja doskonale jednak zdaje sobie sprawę, że nic tak nie raduje telewidzów, jak stara i dobra próba kompromitacji na wizji. Regularnie więc funduje uczestnikom test z wiedzy ogólnej z nadzieją, że ktoś nie będzie potrafił dodać 2 do 2 i tak też się stało tym razem. Zgodnie z przewidywaniami, śmiechom nie było końca, bo nie wszyscy poradzili sobie z pytaniem o datę chrztu Polski czy nazwisko autora "Balladyny".
Internauci nie zostawili oczywiście na gwiazdach "Hotelu Paradise" suchej nitki, a jeden z komentujących na Pudelku nie oszczędził również prowadzącej show, Klaudii El Dursi, zauważając, że skoro był to test wiedzy, to powinno paść pytanie do czego służy pas awaryjny. Dla takich chwil warto żyć! Zatrzymując jednak na chwilę tę karuzelę śmiechu, należałoby zadać pytanie, czy ktokolwiek decydujący się na udział w programie pokroju "Hotelu Paradise" zdaje sobie sprawę z tego, że dla sadystycznych producentów jest jedynie marionetką wystawioną na publiczne ośmieszenie? Ci przecież doskonale wiedzą, że siedzący przed telewizorem widzowie nigdy nie pogardzą z wyśmiania głupszych od siebie, choć przecież już samo oglądanie tak taniej rozrywki raczej nie świadczy o wygórowanych potrzebach intelektualnych. A może narobienie sobie wstydu to nic takiego, jeżeli w perspektywie jest nabicie licznika obserwujących na Instagramie i kariera influencera? To w gruncie rzeczy mogą nie być aż tak trudne wybory…
Prawdziwym wydarzeniem numer jeden ostatnich dni, przynajmniej na polskim padole, jest natomiast głośne zatrzymanie Buddy. Internetowy twórca, słynący z trzaskającej po oczach charytatywności, trafił do aresztu, gdzie spędzi najbliższe trzy miesiące, a niewykluczone nawet, że nie będzie mu dane zasmakować wolności dłużej. Usłyszał bowiem zarzuty związane między innymi z wyłudzaniem podatku VAT oraz organizowaniem w internecie nielegalnych gier hazardowych. Za to może mu grozić aż do 10 lat za kratkami. Póki co, youtuber nie przyznaje się do winy, a jego prawnik zapowiada czynności mające na celu zwolnienie go z aresztu.
Sprawa Buddy pokazuje po raz kolejny, że duże pieniądze lubią ciszę. I o ile można się spierać, że dobroczynność, czy uprawiana za kulisami, czy w błysku fleszy, to wciąż dobroczynność, o tyle nie ma wątpliwości, że robienie z siebie internetowego bożka, który obsypuje pieniędzmi potrzebujących, to bardzo często efektowna zasłona dymna. Jeśli chęć pomocy wypływa z dobroci serca, nie ma tak naprawdę powodu, by robić z niej widowisko. Jakkolwiek sprawa Buddy się nie potoczy, nie przekreśla to tzw. "dobrych uczynków", ale zostawi obrzydliwie gorzki posmak. Dość powiedzieć, że niejako w obronie youtubera stanął Filip Chajzer, który pokusił się o adekwatną do jego poziomu pojmowania rzeczywistości refleksję pt. "pomaganie w Polsce równa się kłopoty". No, coś w tym jest Filip - tak Buddzie na pewno nie pomożesz, a jedynie przysporzysz kolejnych kłopotów. Wprawdzie tylko wizerunkowych, co w obliczu aresztu pewnie nie jest jego największym zmartwieniem, ale znowu: milczeć to wspaniała umiejętność. Dlatego jeśli widzicie w sieci kolejnego dobroczyńcę, który od niechcenia rzuca wam miliony, to pamiętajcie, że prawdopodobnie tylko dlatego, że zarobi na tym ich jeszcze więcej.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Światową opinią publiczną wstrząsnęła za to tragiczna śmierć Liama Payne’a, który zyskał sławę dzięki występom w One Direction. Wokalista wypadł z hotelowego balkonu na wakacjach w Argentynie, a policja próbuje ustalić okoliczności zdarzenia. W sieci krąży już oczywiście wiele teorii i poszlak. Internetowi detektywi prześcigają się w pomysłach i dywagują, czy był to wypadek, czy samobójstwo. W szerszym kontekście historia Liama i jej smutnie przewidywalny finał to jedynie dowód na to, że show-biznes nigdy nie uczy się na błędach. Utalentowany chłopak, który w pogoni za marzeniami poszedł do telewizji, a ta sprezentowała mu rozpoznawalność i karierę na obrotach tak dużych, że byłyby nie do zniesienia dla niejednego dorosłego i zaprawionego w bojach gwiazdora. Machina przeżuwa go do granic możliwości, by potem wypluć i zostawić w świecie alkoholu i używek zupełnie samego. Poturbowany, nieradzący sobie z tym, że koledzy z zespołu odnoszą coraz większe sukcesy, przepada w kolejnych przypadkowych i toksycznych relacjach, by w końcu zostać uzależnionym przemocowcem i łaknącym atencji cieniem dawnego siebie. Ile razy branża muzyczna opowiedziała nam już dokładnie tę samą historię, by wyciągnąć jakieś wnioski i nie doprowadzić do jej tragicznego zakończenia? Ewidentnie wciąż za mało.
Problematyczne zachowanie Payne’a okazało się też wyzwaniem dla opłakujących jego śmierć fanek, które w obliczu tragedii musiały skonfrontować się z tym, jak ich idol szedł przez życie już nie jako niewinny nastolatek, a dorosły mężczyzna. Szacunek należy się bowiem obu stronom - nieżyjącemu już gwiazdorowi, jego rodzinie i najbliższym, ale też i osobom, które w ostatnim czasie miały odwagę powiedzieć na głos, że Liam stosował wobec nich przemoc czy, tak jak w przypadku eks-narzeczonej, zmusił do przeprowadzenia domowej aborcji. Podobno o zmarłych mówi się albo dobrze, albo wcale, ale ciężko tę zasadę stosować do osób publicznych, bo oba te rozwiązania byłyby po prostu kłamstwem. Nie czyni to z Payne’a ani świętego, ani wyjątkowego grzesznika, a po prostu człowieka, choć, paradoksalnie, to z człowieczeństwa obdziera się celebrytów najczęściej.
Nikłe są nadzieje, że jego śmierć da komukolwiek do myślenia, ale może niech chociaż przypomni, że miejsce dzieci nie jest w show-biznesie, a jeśli już tam się znajdą, to wypadałoby, żeby ktoś przypilnował, aby nie wyrosły na pokaleczonych dorosłych z dużymi pieniędzmi i niewielkimi umiejętnościami odnajdywania się w prawdziwym świecie.